Forum › Trek.pl › Newsy › Wydarzenia › Pyrkon 2013 - relacje
Po tygodniu od Pyrkonu wszyscy już odpoczęli, można więc na spokojnie powspominać poprzedni, pełny wrażeń weekend. Mamy dla Was dwie relacje, a potem zapraszamy do dzielenia się własnymi opiniami o konwencie.
[more]Czy to Poznań czy San Diego?
Minął już tydzień od zakończenia Pyrkonu, a mi jakby wcale nie pisze się łatwiej. Nie, nie, nikogo tam nie straciłem, bynajmniej. Chodzi jeno o to, że wrażenia mam... mieszane. I nie żeby nie było fajnie, ciekawie i w ogóle... ale zacznijmy od początku.
Na miejsce dotarłem kilka godzin po rozpoczęciu - wiadomo, praca i inne takie - niemniej jednak ze świadomością, że sporo jeszcze przede mną, śmiało kroczyłem tam, gdzie nikt... tfu, no właśnie okazało się, że przede mną przybyło wielu. Bardzo wielu. I gdyby nie fakt, że dzięki akredytacji prasowej miałem możliwość ominięcia kolejek, to byłby raczej... zły dzień. Ot, starczy rzec, że nasz Pierwszy Oficer raczył postać w kolejce ładnych kilka godzin i mimo, iż do Poznania dotarł na długo przede mną (bo mnie czekało jeszcze sporo pracy), to weszliśmy niemal jednocześnie. No, ale ostatecznie czego się nie poświęci dla zobaczenia tysięcy Stoormtrooperów, orków, elfów (a zwłaszcza elfek) i krasnoludzkich samic, których na Pyrkonie było całkiem sporo. No i spotkania z pozostałymi trekkies. No tak, dla tego ostatniego można poświęcić wiele, nawet piątkowy wieczorny prysznic.
Po pierwszych spotkaniach przyszedł czas na zwiedzanie, jako że w harmonogramie akurat nic szczególnie ciekawego nie było (z naciskiem na szczególnie, bo generalnie cały dzień można było spędzić na ciekawych prelekcjach, zainteresowanych odsyłam do programu na oficjalnej stronie konwentu). No i przechodzimy do meritum: czy ja cholera dojechałem do Poznania czy do San Diego? No, może to i lekka przesada, ale tłumy były niczym w mięsnym po dostawie za PRLu. O czym sam miałem okazję dobitnie się przekonać jeszcze właśnie piątkowego wieczoru, ale o tym za chwilę.
Nie ukrywam, że na samym początku uwagę mą przykuły stragany, tym razem zgromadzone w jednej, wielkiej sali... a było ich mnóstwo. Każdy chyba fan fantastyki mógł znaleźć na nich coś dla siebie za rozsądną cenę, od typowych gadżetów rodem z Big Bang Theory, jak choćby, co szczególnie mnie urzekło, Jedyny Pierścień na łańcuszku, rzecz jasna sztuk było kilka, prawdziwe miecze i shurikany, multum książek, w tym perełki niespotykane nigdzie indziej (no, chyba że na allegro), wyroby ręczne, różnorakie trudne do opisania przybory dla żeńskiej części konwentu... no, krótko mówiąc, było w czym przebierać.
Zostawiwszy kilka sztabek latinum za sobą ruszyłem dziarsko w kierunku sal filmowych, oto bowiem zbliżała się moja własna prelekcja, na przygotowanie której poświęciłem kilka lat ciężkiej... wróć, no dobra, ze dwie godziny. Wszak przyjść mieli sami znajomi, coby pooglądać sobie sceny bitew kosmicznych, które wszyscy dobrze znamy, a także kilka tych, których nie zna niemalże nikt. Mówiłem o tych znajomych? No to psikus, bo nie przyszli. Można by rzec, że sytuacja ich przerosła. Mnie zresztą też. Moja mina musiała wyglądać naprawdę nieciekawie w sytuacji, gdy na sali przeznaczonej dla jakichś 60 osób znalazła się ponad setka spragnionych wybuchów fanów stali w kosmosie, a drzwi się nie zamykały, bo wciąż wchodzili następni. W końcu przeświadczony o fakcie, że gdzieś tam z tyłu muszą stać upychacze rodem z indyjskich pociągów zacząłem... jak było, nie mnie oceniać, żadne jajka ani pomidory nie poleciały, toteż chyba tragedii nie było. Jak ktoś oglądał z boku, to śmiało komentujcie, acz raczcie pamiętać, iż z założenia nie była to prezentacja dla takiej rzeszy ludzi, raczej zaś ot - dla dwudziestu zorientowanych w temacie. Bo fakt, że musiałem tłumaczyć, kim są Goa?uld trochę wybił mnie z rytmu. No ale nic to.
Okazało się, że nie bardzo mam się z czego cieszyć z przepełnienia mej prelekcji. Możliwe, że była to jedna z bardziej obleganych sal w piątek, niemniej jednak ze smutkiem przyznaję, że sytuacja ta w sobotę stała się normą, co zresztą przyczyniło się do wcześniejszego opuszczenia przeze mnie konwentu. Ale po kolei.
Garść statystyk. Pyrkon 2011 zgromadził ok. 3,5 tysiąca osób. W 2012 przyszło już ponad 6,5 tysiąca. W tym roku było nas... 12,5 tysiąca. Co zresztą znowu nieco przerosło organizatorów. Nie, żebym robił im wyrzuty, bo uważam, że wiele spraw przygotowali najlepiej, jak się dało. Inne można było nieco usprawnić, jak choćby kolejki, bo trzy godziny stania to nie są ludzkie warunki. Osobną kwestią jest to, czy było warto.
Sobota upłynęła pod znakiem nie tyle szukania ciekawych prelekcji a szukania takich, na których wciąż można sobie gdzieś przyklapnąć, co nie było takie proste. Jako że człowiek ze mnie wygodny a przy tym i pragmatyk, znalazłem sobie odpowiednią salę, gdzie blok programowy przez kilka kolejnych godzin pozostawał w kręgu moich zainteresowań... i już tam zostałem.
Nie będę opisywał poszczególnych prelekcji. Albo ktoś był i je widział, albo nie i jego strata. Ujmę to jednak tak - można trafić i lepiej, i gorzej, natomiast jak coś nam się nie podoba to nie ma najmniejszego problemu z tym, by pójść gdzie indziej. No, może poza wspomnianym brakiem miejsca... ale wracając do tematu - uczynię jeden wyjątek. Jakub Ćwiek ze swoimi przyjaciółmi zachęcał do bardzo ciekawej, toteż i godnej wspomnienia inicjatywy - mianowicie Browncoats of Poland, czyli polskiej grupy fanów Firefly. Co ciekawe, są oni liczni i zorganizowani. Więcej informacji można znaleźć na facebooku na ich profilu.
Podsumowując: było fajnie. I tłoczno. Niestety, ale chyba jedno i drugie musi iść w parze. Bo powiedzmy sobie szczerze - im więcej ludzi, tym lepsi goście, tym lepsza zabawa, a to z kolei zamyka koło - tym więcej ludzi. Dlatego też nastawiam się na to, że za rok Pyrkon może dobić do dwudziestki, choć może niektórzy nazwą mnie zbytnim optymistą. Anyway, piętnaście będzie albo stawiam romulańskie ale. Jestem pewien, że jeśli ktoś doczytał do tego momentu, to zdecydowanie znalazłby coś dla siebie na konwencie i nie tylko by się na nim nie nudził, ale też nie uznał czasu spędzonego w kolejkach za całkiem stracony... choć mnie na przykład bardzo by takie stanie bolało, może nie tyle fizycznie, co psychicznie. Dlatego mam nadzieję, że organizatorzy, mimo iż wykonali w tym roku świetną robotę, za rok postarają się jeszcze bardziej... i zniwelują wszelkie niesnaski z tego roku. Bo mi się nie uśmiecha gromadzenie kilku bodyguardów tylko po to, by spokojnie gdzieś się dopchać. Ale to pewnie dlatego, że jestem marudny. Howg!
Marcin "Cinus" Matyjaszczyk
==========
Pyrkon 2013, czyli wspomnienia szarego uczestnika
Pyrkon to zdecydowanie największy konwent fantastyki w Polsce. Organizowany przez klub "Druga Era" i odbywający się od kilkunastu już lat w Poznaniu ściąga ludzi interesujących się fantasy, twardą SF, grami komputerowymi i RPG, mangą i kulturą Japonii, komiksami, średniowieczem oraz wieloma innymi, czasami bardzo odmiennymi od siebie, dziedzinami. Podobnie jak w poprzedni latach magia trzydniowego szaleństwa przyciągnęła również mnie.
Rozpoczęło się z przytupem. Frekwencja była ogromna, co przełożyło się na olbrzymie kolejki i czekanie przed kasami. Sytuację nie ratowała awaria systemu akredytacji i aura, która pod koniec marca roku pańskiego 2013 straszyła kilkustopniowym mrozem. Czekającym w kolejce wewnątrz budynku Międzynarodowych Targów Poznańskich humory dopisywały na tyle, że co jakiś czas przez kolejkę przetaczała się meksykańska fala, ale szczerze współczuję pechowcom, którzy musieli czekać w ogonku na zewnątrz. Ponad dwie godziny stania na mrozie może być powodem do narzekania.
Kiedy jednak szczęśliwy człowiek dostanie się ostatecznie na teren konwentu, zostaje postawiony przed trudnym wyborem: co wybrać? Atrakcji było sporo, odbywały się w tym samym momencie i czasami trudno było zdecydować się, co będzie bardziej interesujące. Iść na wykład o kusych strojach kobiecych w uniwersum Star Wars, a może na ten o problemach z rozwojem sztucznej inteligencji? Ciekawsze będzie posłuchać o fizyce kwantowej, czy o efektach specjalnych w Star Treku? Wybrać się na spotkanie z Maciejem Parowskim, czy brać udział w konkursie wiedzy o Pingwinach z Madagaskaru? A może dać spokój z odczytami, wypożyczyć jakąś planszówkę i ograć kilku dopiero co poznanych kolegów? Oto normalne dylematy każdego uczestnika. Jeśli jednak się zdecydujemy na coś konkretnego, może być naprawdę interesująco.
Dlaczego nerdzi nie powinni ubierać kobiet w Gwiezdnych Wojnach? Ponieważ takie stroje są wybitnie niepraktyczne, przeszkadzają w walce mieczami, a zwiewne "szmaty" nadają się tylko do wycierania brudnych naczyń w kuchni. Do właśnie takiego wniosku doszli słuchacze piątkowego odczytu.
Bardzo ciekawa była prelekcja Marcina Hybela, który opowiadał o absurdach życia w średniowieczu. Można było posłuchać o tym, jak to kobiety w ciąży wcierały w siebie wysuszone odchody wróbli, że walka polegała bardziej na przepędzeniu, niż na zabiciu przeciwnika oraz że przetrzymywanie wrogiego rycerza dla okupu mogło być czasami bardzo szkodliwe dla budżetu. Szczególnie jeśli rodzina przetrzymywanego zbierała okup kilkanaście lat.
Dla mnie, gracza Star Trek Online, niezmiernie ciekawy był wykład o innej grze MMORPG: EVE Online. To chyba najpoważniejsza gra sieciowa, gdzie na gracza non-stop czyhają niebezpieczeństwa, w tym - co najważniejsze - ludzie po drugiej stronie. Stały stan Open PvP, czyli sytuacja, w której w każdej chwili każdy może być zaatakowany przez innych jest tam czymś oczywistym. Z drugiej jednak strony wrażenie robi ogrom i rozmach stworzonego świata, jak również techniczne rozwiązania zastosowane w grze. Po wykładzie można było utwierdzić się w przekonaniu, że jeżeli w niedalekiej przyszłości trzeba będzie wysłać kolonistów do zasiedlenia innych planet, to gracze EVE będą do tego najlepsi. Oni mają największe szanse, żeby "tam" sobie poradzić.
Maskarada, czyli konkurs strojów, to zupełnie inna kategoria. Widać było pietyzm i dopracowanie najdrobniejszych detali niektórych kostiumów. Niesamowite wrażenie robił widok reprezentacyjnego stroju Padme Amidali, czy Dziewiątki z filmu Shane Ackera.
Dla mnie, czyli człowieka pałętającego się przez kilka godzin po Pyrkonie z pięciolatkiem, zbawieniem była wystawa Lego i blok dziecięcy, gdzie można było pobawić się odpowiednimi dla szkraba grami. Dodajmy do tego przechadzających się gdzieniegdzie szturmowców Imperium, postaci z Fallouta, wielkiego ludzika Lego, a będziecie mieli uśmiechniętego malucha (choć jeszcze nie na tyle, by pozwolić sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z przebierańcami).
Atrakcji było o wiele, wiele więcej. Warto było posłuchać Macieja Parowskiego, który starał się - nie zawsze skutecznie - wytłumaczyć niuanse w scenariuszu ostatniego Funky Kovala. Kawał dobrej roboty odwalili chłopaki z Wielkopolskiego Oddziału Gwiezdnej Floty, a ich Filmowa Familiada Sci-Fi dała sporo uciechy. Jak zwykle w ciemno można było wybrać się na spotkanie z Jakubem Ćwiekiem. Cały parter jednego z budynków zajmowały kramy i kramiki z fantastycznym dobrem wszelakim. Warto wspomnieć o możliwości darmowego wypożyczenia i przetestowania wielu gier, pokazach szermierki i tańca, a także o koncertach. Atrakcja goniła atrakcję.
Pyrkon rośnie w siłę. Jeszcze kilka lat temu, gdy organizowany był na terenie niewielkiej szkoły na poznańskim Dębcu wydawało się, że dwa tysiące uczestników to dużo, a ludzie praktycznie wchodzą sobie na głowę. Przeprowadzka na teren MTP pozwoliła na oddech, ale wydaje się, że błogi stan nie potrwa długo. Jeszcze dwa lata temu było trzy i pół tysiąca uczestników, w zeszłym roku ponad 6500, ale tegoroczny Pyrkon pobił wszelkie rekordy. W ciągu trzech dni przez konwent przewinęło się ponad 12 tysięcy osób. W chwili obecnej nie ma większej imprezy tego typu w Polsce.
Ilość uczestników jest jednocześnie błogosławieństwem, ale staje się ogromną wadą całego przedsięwzięcia. Jest zaletą, bo daje możliwość zaproszenia coraz znamienitszych gości, również z zagranicy, którzy nie przyjadą dla kilku osób. To również ogromna siła pozwalająca przebić się z propagowaniem Sci-Fi do ogólnopolskich mediów głównego nurtu. Jednak 12 tysięcy osób to liczba, której chyba w najśmielszych snach nie przewidzieli organizatorzy. Kolejki, tłok i słuchanie niektórych prelekcji w kucki na podłodze pomiędzy krzesłami były w tym roku codziennością. Nawet nie staram sobie wyobrazić, jak wyglądały organizowane na terenie Pyrkonu noclegi. Chciałem wziąć udział w turnieju Dyna Blaster, ale odstraszyła mnie wiadomość, że mój numer startowy byłby bliski 50, a sam turniej musiałby trwać grubo ponad dwie godziny. Odczuli to również chłopacy z WOGF, którzy przewidzieli Familiadę tylko na pięć drużyn, podczas gdy zgłosiło się ich kilkunaście - przez to atmosfera w pomieszczeniu była gorąca nawet przed rozpoczęciem konkursu. Jeśli jednak w przyszłym roku organizatorzy przygotują się na kilkanaście tysięcy ciekawskich, Pyrkon będzie konwentem prawie idealnym.
Pomimo kilku minusów warto jednak było zanurzyć się w ten świat. Dla atmosfery, konkursów, ale przede wszystkim dla wspaniałych ludzi, czasami poznanych moment wcześniej. To wszystko sprawia, że mam wielką chrapkę, aby pojawić się na Pyrkonie również w przyszłym roku.
Paweł "Śmiecho" Śmiechowski[/more]