Jestem w drugiej połowie sezonu tylko dlatego, że go sobie dawkuję - gdyby nie to, obejrzałbym całość za jednym zamachem, bo bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Daredevila przed premierą odbierałem jako historię pokroju Arrowa, czyli taki urealniony komiks o superbohaterze, który nie jest jakimś niesamowitym nadczłowiekiem. Po kilku odcinkach okazało się, iż nie dość, że pod każdym chyba względem - historii, postaci, aktorstwa, klimatu - Arrowa wręcz nokautuje, to jedyna ekranizacja komiksu, do jakiej mogę go porównać, to nolanowski Batman.
Nie mam na razie jak ocenić całości, nie chcę też nic zdradzać tym, którzy nie zaczeli jeszcze oglądać (a powinni!), bo serial jest za świeży, ale wymienię kilka rzeczy, które szczególnie rzucają mi się w oczy. Brak zwyczajowej, wtórnej origin story - przez pół sezonu mamy ledwie kilka retrospekcji i rozmów o genezie alter-ego głównego bohatera. Złożoność postaci główngo złoczyńcy i czas jej poświęcony właściwie sprawiają, że zaczyna przyćmiewać tytułowego mściciela (co nie znaczy, że inne postacie są płytkie, przeciwnie). I sceny walk, których nie ma zbyt wiele, ale są ciekawie opracowane nie tylko pod względem choreografii. Szczególnie zapadła mi w pamięć długa sekwencja z drugiego odcinka, w której cały ciężar pokazania dynamicznej walki spadł na aktorów, bo kamera sobie leniwie przemierzała korytarz.
To nie jest Marvel, którego znaliśmy. Jest mrocznie, dramatycznie, rzadko zabawnie, czasem bardzo brutalnie. Jest świetnie.