Pierwsze wrażenia

Nadiru: Gdy blisko dziesięć lat temu po raz pierwszy zasiadałem za ekranem, by obejrzeć oryginalną serię, oglądałem odcinki w losowej kolejności, bez oglądania się nawet na sezony – ale mimo to pamiętam, że ten był jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym, jaki kiedykolwiek widziałem. Najpierwsze z pierwszych wrażeń? Coś jest nie tak z kostiumami! Serio, byłem mocno zdziwiony, że załoga Enterprise’a ma na sobie to... to szarobure coś. Potem oczywiście wciągnęła mnie historia. „Where No Man...” zapamiętałem ze względu na tragedię, jaką przeżył Kirk, zmuszony do zabicia swojego przyjaciela. Mocne uderzenie, jak na początek serialu (w rozumieniu: jeden z trzech pierwszych odcinków) i dobry przykład tego, jaki potencjał kryje się w TOSie. Powiedzieć więc, że moje pierwsze wrażenia były pozytywne, to mało – od razu znacznie lepiej się nastawiłem na oglądanie całego serialu (podpowiem, że znałem wówczas tylko filmy ze starą załogą i pierwszego Treka Abramsa).

fluor: Pamiętam, że ten odcinek widziałem po raz pierwszy w momencie, kiedy przygotowywałem się do prelekcji o redshirtach. Byłem bardzo zaskoczony faktem, że właściwie nie ma tu żadnych “czerwonych koszul”.
Starcie kapitana Kirka z obdarzonym nadludzkimi mocami Garym odzwierciedla bardzo ważną dla mnie cechę Star Treka. Skonfrontowany z praktycznie niemożliwym przeciwnikiem, Kirk nie poddaje się i za pomocą różnego rodzaju wybiegów i sprytu (połączonego z próbami odnalezienia pokojowego rozwiązania sytuacji) przezwycięża trudności.

Finka: Zaczynałam swoją przygodę ze Star Trekiem siedem lat temu od “The Cage”, po czym zabrałam się chronologicznie za TOSa - “Where No Man…” był zatem jednym z pierwszych odcinków. W ogóle mi wówczas nie przeszkadzały stroje, kartonowe efekty, nawet ten phaser celowany w Gary’ego, który wygląda jak wesołe fajerwerki. To chyba CGI ostatnich lat mnie trochę rozpuścił. W każdym razie pamiętam również, że jakoś wtedy średnio zrozumiałam, w czym jest problem, tzn. jaki jest główny konflikt tragiczny w tym odcinku. Być może wpływ na to miał fakt, że oglądałam pierwszy sezon TOS z niemieckim dubbingiem, a ten nie zawsze był wierny oryginałowi (to jednak materiał na osobny artykuł). W każdym razie teraz, chociaż odcinek się nieco ciągnie, w końcu załapałam, o co chodzi - a raczej zrozumiałam, dlaczego zarysowana sytuacja jest emocjonalnie angażująca.

Na co bogu statek?

fluor: Zdumiewa mnie nasycenie wątków i nawiązań religijnych i biblijnych, zarówno w TOS 0x01 “The Cage” jak i tutaj. Adam i Ewa, wizja piekła, człowiek stający się podobny bogu, apel o boskie miłosierdzie (“Above all else, a god needs compassion.”). Niektórzy mówią o tym, że Star Trek jest antyreligijny, natomiast w tych scenach i nawiązaniach nie widzę ironii ani krytyki religii.
Całą fabułę odcinka można uprościć do formatu przypowieści o człowieku, który został obdarzony niezwykłym darem, natomiast w swojej pysze domagał się, aby ludzie oddawali mu cześć. Za bluźnierstwo spotyka go nieuchronna kara.

Nadiru: To dość ciekawa interpretacja treści tych odcinków. Osobiście, jako ateista, zawsze patrzyłem na te i tego typu odcinki jak na próbę ukazania koncepcji, że boga i bogów nie ma – to tylko niemal wszechpotężni obcy (jak chociażby rasa Trelane’a z „The Squire of Gothos”, by nie wspominać Q), istoty z niewyobrażalną technologią lub, jak tutaj, ktoś, kto nagle zyskał boskie moce. Jeśli jednak interpretacja może być tak rozbieżna, to tym bardziej chylę czoła przed twórcami odcinka. Definitywnie zmusza do myślenia.

fluor: Zobaczymy, jak to będzie w kolejnych odcinkach, ale moim zdaniem tu nie ma ani krzty drwiny z religii, jest natomiast krytyka “nadludzi”. Zauważmy, że Gary Mitchell w żaden sposób nie zasłużył na swoje moce, to był w zasadzie przypadek, że został nimi obdarzony. Nie jest ani lepszy, ani gorszy niż pozostali załoganci. Władza, jaką posiadł, stanowiła istotne zagrożenie dla bezpieczeństwa załogi.
W normalnej sytuacji być może nie zatraciłby tak szybko ograniczeń ludzkiej moralności, zresztą z początku cieszył się swoimi nowymi możliwościami i chciał pomóc załodze. Nakrzyczał na Kelso, że ten nie zauważył usterki, natomiast być może to była złość związana z faktem, że uświadomił sobie, jak niskie kompetencje – w porównaniu z nim samym – ma reszta ludzi. Jest takie powiedzenie, że jak chcesz coś zrobić dobrze, to zrób to sam. I to jest jak najbardziej logiczna konkluzja dla Mitchella, bo nierozważnym z jego strony byłoby zostawiać losy Enterprise (i jego życie) w rękach nieradzącej sobie załogi.
Myślę, że Kirk, który wahał się nad zabiciem Mitchella, rozumiał, że obaj są do siebie podobni. Kapitan widział w Garym ofiarę fatalnych okoliczności i do samego końca starał się ocalić przyjaciela.

Finka: To prawda, ten odcinek to dowód na to, że ST nie jest antyreligijny; wątki biblijne są wyjątkowo wyraźne, ale zgadzam się również z tym, że nie jest to ani krytyka religii, ani jakiegokolwiek boga, dowolnie pojmowanego.
Natomiast bardzo porusza mnie przekonanie Spocka o tym, że osoby, które rozwijają niezwykłe moce, stają się zagrożeniem dla pozostałych. Z początku moja reakcja była podobna do tej. dr Dehner: “No halo, super moce nie oznaczają super zła”. Ale logika Spocka jest przekonująca - takie istoty szybko się nudzą zwykłymi ludźmi. To zresztą znajduje potwierdzenie w wielu innych tekstach kultury - najwyraźniej wyjątkowo rzadko geniusz idzie w parze z moralnością, ale bardzo często z poczuciem wyższości i chęcią władzy.

fluor: Czy to ostrzeżenie przed super mocami nie oznacza w swojej istocie, że zło siedzi w nas i czeka tylko na odpowiednie okoliczności, żeby się objawić? Troszkę jak echo tego, co się działo z Saru na planecie Pahvo, gdy poczuł się wolny od strachu.
Podobne przesłanie znajdziemy w jednym z kolejnych odcinków “The Enemy Within”, w którym jest jasno powiedziane, że podła istota dokonująca naprawdę brutalnych czynów na swojej załodze, to nie jest żaden wpływ zewnętrzny, tylko właśnie pierwotne instynkty “wydestylowane” z jednego z protagonistów.

Najlepsza scena odcinka

fluor: Parsknąłem śmiechem w momencie, gdy Scotty melduje Kirkowi, przebywającemu na planecie Delta Vega, że wysłał Spockowi karabin fazerowy. Kirk zdziwiony zaczął mówić, że nie dawał rozkazu, aby przysyłać broń, ale tu nagle wchodzi Spock z ręczną armatą i (tu sobie dopowiadam) zawziętym wyrazem twarzy. Wolkanin z zabójczą konsekwencją przez cały odcinek przypominał kapitanowi o tym, jakie jest najbardziej logiczne rozwiązanie problemu Gary’ego Mitchella.

Finka: To się łączy z najbardziej uwierającym mnie fragmentem odcinka, czyli, oczywiście, stosunek do kobiet. I na plus zaliczę tutaj ten briefing, w czasie którego dr Dehner przerywa Kirkowi i Spockowi, aby wypowiedzieć swoje zdanie. Co prawda w pewnym sensie przegrywa w tej dyskusji, ale zabiera głos odważnie i nie jest tylko ozdobą przy stole. Przypadło mi to do gustu, choć chyba z innych powodów, niż było intencją twórców.

Najgorsza scena odcinka

fluor: Najdziwniejsza scena odcinka to moment, w którym Enterprise forsuje galaktyczną barierę. Pomijam już sam fakt jej istnienia, ok, niech będzie. Gary Mitchell, wtedy jeszcze jako sternik, łapie za rękę kancelistkę Smith. Miało to pewnie pokazać, jakie napięcie i nerwy panują na mostku, ale ze wszystkich osób na mostku to właśnie on powinien mieć obie ręce wolne, aby w sposób swobodny manewrować okrętem.

Finka: Moje zamydlone feminizmem oczy trochę jednak cierpią, jak oglądam TOS. To naprawdę bardzo znamienne, że TOS adresuje bardzo wiele społecznych problemów opartych na dyskryminacji, w tym oczywiście najbardziej rasizm, ale z seksizmem radzi sobie słabo. Tekst Mitchella o chłodziarce wypowiedziany do Dehner, która po prostu była profesjonalna, plus trzymanie za łapkę biednej, przestraszonej oficerki, są słabe. No i pomijając seksistowski jednak aspekt tego gestu - naprawdę aż się chciało zawołać do ekranu “Mitchell, halo, proszę sterować! Obie ręce na kierownicy!”.