Lwaxana Troi jest idealna w skupianiu na sobie uwagi wszystkich wokół. Egocentryczna i niemożliwie ekspresyjna wprowadza na pokładzie okrętu zamęt porównywalny z tym, który towarzyszy wizytom Q. Kapitan Picard zapomina języka w gębie, plącze się jak uczniak, z trudem odnajduje się w tej nowej sytuacji.
Wizyta Lwaxany jest najmocniejszym wątkiem tego odcinka - to wspaniały przykład na to, że scenariusz nie musi stawiać załogi naprzeciw groźnym przeciwnikom, żeby wywołać ciekawe interakcje.
Główny wątek odcinka to historia miłosna, z pewnym dość nieoczekiwanym zwrotem. Na początku poznajemy zaaranżowane małżeństwo – Deannę Troi i Wyatta Millera. Obietnicę ślubu złożyli wiele lat temu rodzice narzeczonych, co było związane z betazoidzką tradycją genetycznego wiązania (genetic bonding). Zwyczaj ten był dowodem przyjaźni pomiędzy rodzinami i w momencie składania przysięgi wszyscy uczestnicy prawdopodobnie spodziewali się, że to tylko symboliczna ceremonia, bez realnych konsekwencji.
Doradca była szczególnie zaskoczona faktem, że Millerowie przypomnieli sobie o złożonej przysiędze. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie musiała ją wypełnić, ponieważ miała w planach karierę w Gwiezdnej Flocie, z dala od domu. Do tego była zaangażowana w relację z komandorem Rikerem, którego nazywała czule “Imzadi” (ukochanym). Z tego wszystkiego musiałaby zrezygnować, podążając za zwyczajem, który kapitan Picard określił w swoim dzienniku osobistym jako “niemądry, niepraktyczny i nieprzystający do XXIV wieku”.
Wyatt żył w przekonaniu, że Deanna Troi jest mu przeznaczona i że jako telepatka wielokrotnie nawiązywała z nim kontakt. Jest tak pewny swego, że nakłania swoich rodziców, aby skorzystali z prawa, jakie dawała im przysięga przyjaźni pomiędzy rodzinami, by wymusić małżeństwo.
Inicjatywa związana ze ślubem prawdopodobnie wychodziła od samego Wyatta, chociaż możliwe, że zauroczony wizją spędzenia życia z kobietą ze snów nie zastanawiał się zbyt wiele nad praktycznymi aspektami. Gdy rodzice podchwycili temat, byli zachwyceni – mimo wszystko rodziny Troi i Millerów cieszyły się swojego czasu wzajemnym szacunkiem. Myślę, że to właśnie Lwaxana mogła z całej tej grupy najsilniej nalegać na to, by przeprowadzić całe zaręczyny i ślub na sposób betazoidzki. W ten sposób stawia swoją córkę w sytuacji niewygodnego wyboru pomiędzy poszanowaniem tradycji a zachowaniem samodzielności i prawa decydowania o swoim losie.
Pośpiech, z jakim dokonywane są wszystkie czynności, jest zaskakujący i niezrozumiały. Gdy Wyatt pojawia się na okręcie, żeby wreszcie poznać swoją wybrankę, uznaje, że jest już za późno, by cokolwiek odwoływać. Chłopak jest zaskoczony tym, że Deanna nie wygląda jak jego dziewczyna ze snów, ale mimo wszystko decyduje, że warto kontynuować całą ceremonię. Dlaczego?
Jeśli chciałby rozwijać relację z Deanną, to mógłby to robić w inny sposób. Myślę, że nie ma wątpliwości, że doradca mu się podobała, ale jednak nie była tą jedyną wyśnioną. Mimo wszystko ona chciała poświęcić swoją karierę na okręcie, by zrealizować tradycyjny rytuał, na którym w zasadzie nikomu specjalnie nie zależało. W tym wariancie Wyatt powinien przewidzieć, że przymuszanie do ślubu kogokolwiek nie jest najlepszym pomysłem i być może powinni najpierw poznać się lepiej, zanim zdecydują się na ten krok.
Nie mogę znaleźć w fabule żadnych wskazówek, które by sugerowały, że rodzice mogliby go przymuszać do wypełnienia przysięgi. Owszem, widać, że są dumni ze swojego syna i cieszą się jego szczęściem, natomiast konieczność przebywania w jednym miejscu z Lwaxaną Troi (a także ostatecznie – włączenie jej do rodziny jako teściowej) na pewno nie jest ich pomysłem. Gdyby ich motywacja wynikała z mniej szlachetnych przesłanek – na przykład by się wżenić w poważany i bogaty betazoidzki ród dla korzyści materialnych – zostałoby to wykryte przez telepatki.
Lwaxana wydaje się być najbardziej zachwycona całą ceremonią – być może dlatego, że jest to okazja tak dobra jak i pozostałe do tego, by olśniewać wszystkich swoją wspaniałością oraz wyższością kultury betazoidzkiej nad innymi. W pewien pokrętny sposób można też znaleźć tutaj chęć uczczenia pamięci zmarłego męża, który był przecież jednym z uczestników rytuału wiele lat temu.
Panna młoda ryzykuje najwięcej – pozostawia w tyle karierę na najlepszym okręcie Gwiezdnej Floty, a także swój związek z Rikerem. Gdy dowiaduje się o ślubnym prezencie, jest wzburzona i zasmucona, ale też zdecydowana uszanować przysięgę, którą w jej imieniu złożyli przed laty jej rodzice.
Relacja Willa i Deanny nie jest zarysowana zbyt jasno. Wiemy z pierwszego odcinka (Encounter at Farpoint), że kiedyś byli parą i że Riker nauczył się komunikować z nią telepatycznie. Widzieliśmy także, że zależy im na sobie, chociaż troskę było widać bardziej po stronie Troi, podczas gdy Riker zachowywał służbowy dystans (być może tylko wynikający z tego, że nie chciał mieszać spraw prywatnych z zawodowymi). Później nie mamy zbyt wielu przykładów, które mogłyby sugerować, że ci dwoje umawiają się na spotkania albo wrócili do siebie. Być może chodzi o to, że są głównymi oficerami na jednym okręcie i to mogłoby być źle widziane (lub nieregulaminowe), a może ich randki nie są specjalnie ciekawe i mają miejsce pomiędzy odcinkami.
Z pewnym wyrzutem Troi mówi do Rikera – przecież to, czego pragniesz najbardziej, to być kapitanem okrętu. To stwierdzenie rozumiem jako zarzut z przeszłości, który pokazuje, dlaczego w ogóle się rozstali – Will podążył ścieżką kariery, został awansowany w inne miejsce. Ta rozłąka miała być ostateczna, ale los sprawił, że spotkali się znów, tym razem na pokładzie Enterprise.
Zamieszanie, jakie powstaje na poszczególnych etapach przygotowań do ślubu, oraz kolejne spory pomiędzy matkami, odwracają uwagę widzów, a także załogi od realnego problemu, jakim jest zbliżający się do planety Haven nieznany okręt. Obiekt nie odpowiada na próby nawiązania łączności, jednak nie wiadomo, czy ma wrogie zamiary. Data i Picard ustalają, że intruzi to Tarellianie i że stanowią oni śmiertelne zagrożenie dla mieszkańców planety oraz załogi Enterprise.
Tarellianie to obcy, którzy na skutek eksperymentów z bronią biologiczną sprowadzili na swój świat i swoją cywilizację zagładę. Nie wyginęli jednak całkowicie – części z nich udało się uciec w kosmos, w poszukiwaniu lekarstwa albo nowego domu. Każda społeczność, która przyjmowała tarelliańskich rozbitków do siebie, szybko ginęła od wirusa, toteż gdy wieści się rozniosły, Tarellianie byli bardzo niemile widzianymi gośćmi. Dochodziło nawet do sytuacji, w której urządzano specjalne poszukiwania po to, by znaleźć i zniszczyć wszystkich chorych i w ten sposób ostatecznie wytępić plagę.
Przedstawiciele władz planety Haven, świadomi zagrożenia, jakie stwarza wizyta Tarellian, proszą Enterprise o zdecydowaną interwencję. Powołują się na traktat obronny podpisany z Federacją. Kapitan Picard obiecuje zająć się sprawą, ale robi to na swój sposób. Nie zamierza wykonywać wrogich działań wobec przybyszów. Zamiast tego czeka tak długo, jak to możliwe, i powtarza daremne próby skontaktowania się z obcymi, mimo uzasadnionych podejrzeń, że jego komunikaty są celowo ignorowane przez Tarellian. Dopiero w ostatnim momencie, gdy okręt ze śmiertelnym wirusem znajduje się już na orbicie planety i teoretycznie mógłby skazić całą populację, Enterprise podejmuje działanie – biorąc ich na hol wiązką trakcyjną.
Czy jeśli taki miał być pierwotny plan Picarda, to nie powinien go wdrożyć nieco wcześniej zamiast czekać do ostatniej chwili? Myślę, że mieszkańcy Haven mogą mieć za złe kapitanowi, że jego niechęć do zdecydowanego działania mogła sprowadzić na nich zagładę. Co więcej, tuż po chwyceniu na hol Tarellianie nagle uznają, że warto porozmawiać z Enterprise. To dodatkowy argument, który pokazuje, że należało działać wcześniej.
Z obowiązku obrony planety przed intruzami kapitan wywiązywał się dość opieszale, a jak wygląda pomoc, którą Gwiezdna Flota zaoferowała Tarellianom? Ich statek poruszał się powoli, prawdopodobnie na skutek awarii silników, jednak załoga nie badała tego tropu bardziej wnikliwie. Gdyby okazało się to prawdą, obcy po opuszczeniu Haven staliby się łatwym celem dla kosmicznych piratów. Picard sam przyznał, że cywilizacja Tarellian była uważana za wymarłą po tym, jak ostatni znany okręt został zniszczony przez Alcyonów. Ciężko w jego słowach znaleźć jednak tony, które sugerowałyby współczucie lub chęć niesienia realnej pomocy, zupełnie jakby ofiary wirusa były przeklęte albo skazane na swój los.
Haven na pewno powiadomi wszystkich swoich sąsiadów o swoim niezadowoleniu wobec poczynań Gwiezdnej Floty, a także o tym, że okręt z plagą znajduje się w okolicy. To może zachęcić bardziej wojownicze społeczeństwa z sąsiednich sektorów do wzięcia spraw we własne ręce i wysłania ekspedycji mającej na celu wytropienie i zniszczenie zagrożenia. No dobrze, ale co Enterprise mógłby zrobić, żeby pomóc?
- Naprawić silniki. Nie wiemy, w jakim są stanie; możliwe że to, czego nie może dokonać ośmioosobowa załoga Tarellian, mogłaby naprawić ekipa inżynierów Gwiezdnej Floty. Co z wirusem? Na pewno są na wyposażeniu skafandry ochronne do pracy w środowisku niebezpiecznym (albo w próżni), które można wykorzystać.
- Wyleczyć chorobę. Proste rozwiązanie, które kończy wszelkie problemy. Od ostatnich prób wyeliminowania wirusa (o ile były prowadzone) minęło wiele lat, ponieważ Gwiezdna Flota uważała Tarellian za cywilizację wymarłą. Skoro jednak jeszcze kilka osób żyje i jest w potrzebie, to może warto nadać badaniom nad szczepionką nieco wyższy priorytet i zaangażować federacyjne ośrodki naukowe i medyczne. Albo chociaż podjąć próbę wynalezienia lekarstwa na pokładzie Enterprise.
- Eskortować Tarellian – jeśli mają uszkodzone silniki, to dopóki są w okolicy Haven, grozi im niebezpieczeństwo.
- Znaleźć im nowy dom. Nie jest jasne, jaka jest motywacja Tarellian i gdzie zamierzają lecieć później, ale prawdopodobnie pomocne byłoby, gdyby Enterprise wskazało im jakąś przytulną i niezamieszkałą planetę, na której mogliby się osiedlić. A nawet nie musi być specjalnie przytulna, zapewne zrujnowana kolonia górnicza Quadra Sigma III z poprzedniego odcinka (TNG 1x10 Hide and Q) także dałaby radę. Na pewno lepsze dla bezpieczeństwa obywateli Federacji jest kontrolowane zainfekowanie jednej nieużywanej kolonii niż pozwolenie, by okręt z zabójczym wirusem swobodnie wędrował po jej terytorium.
Pojawienie się na tarelliańskim okręcie blondynki ze snów Wyatta (Ariany) sprawia, że przygotowania do ślubu, które zajęły niemal cały odcinek, są już niepotrzebne. Mężczyzna żegna się ze swoją rodziną, a także niedoszłą małżonką i nie pytając nikogo o pozwolenie przesyła siebie na okręt z plagą.
Czy przybycie wyśnionej kobiety nie jest w jakiś sposób podejrzane? Przecież to może być pułapka albo iluzja. Dowódca Enterprise odnotował w dzienniku pokładowym to niezwykłe zdarzenie:
Picard: Captain's log, stardate 41294.6. Orbiting Haven with the Tarellian vessel locked in our tractor beam. Question. What strange of circumstances has caused a woman out of someone's imagination to appear on the plague ship?
(Dziennik kapitański, data gwiezdna 41294.6. Orbitujemy planetę Haven z okrętem Tarellian na wiązce trakcyjnej. Pytanie: jakie dziwne okoliczności sprawiły, że kobieta z czyichś snów pojawia się na zakażonym okręcie?)
Kapitan w swoim wpisie służbowym zauważa, że pojawienie się Ariany jest przedziwne, jednak nie podchodzi do tego problemu jako badacz, nie zleca też nikomu przeprowadzenia analizy. W zasadzie nie widzimy żadnych prób wyjaśnienia tego fenomenu, co może sprawiać wrażenie zupełnej bezradności w obliczu tej nietypowej sytuacji.
Jedyne objaśnienie, jakiego podejmuje się ktokolwiek na okręcie, zostaje nam zaserwowane przez Lwaxanę. Dla niej to oczywiste, że wszystkie żywe organizmy są powiązane ze sobą i czasem mają zdolność do tego rodzaju zachowań. Matka Deanny nie jest naukowcem, więc jej teoria nie musi spełniać racjonalnych kryteriów, wystarczy jedynie, że ona w nią bezgranicznie wierzy.
Ja nie podzielam tej wiary, ponieważ zaproponowane rozwiązanie ma poważne wady – przede wszystkim jest jednorazowe. Jeśli to prawda, że wszystkie organizmy są w jakiś sposób połączone, to powinniśmy widzieć w kolejnych odcinkach więcej przykładów tego zjawiska. Mamy przecież w galaktyce więcej zakochanych par. Gdyby zaś nie chodziło o miłość tylko o inne wielkie dzieła, jakich mają razem dokonać, to powinny być one na tyle doniosłe, że usłyszelibyśmy o nich przy innej okazji.
Pewnym racjonalnym (wewnątrz uniwersum) objaśnieniem tej zagadki może być odwołanie się do mechaniki temporalnej, czyli podróży w czasie. Wyatt i Ariana przemierzając kosmos na tarelliańskim okręcie napotykają na planetę lub stację, na której dostępna jest technologia pozwalająca przesyłać obrazy w przeszłość za pomocą snów. Pamiętając o niesamowitym przypadku związanym ze spotkaniem na Haven, muszą zaszczepić w swojej przeszłości wizje, które doprowadzą do ich zjednoczenia.
Odcinek mocno skupia się na wątkach obyczajowych; mamy tu przede wszystkim naświetlenie dotychczasowej relacji Troi i Rikera, a także wgląd w betazoidzką kulturę. Lwaxana dominuje siłą swojej osobowości i ekscentrycznością, zarysowując komiczne tło dla przygotowań do ślubu. Wątek Tarellian wygląda na dodany na szybko i nie do końca przemyślany, ponieważ ich pojawienie się wywołuje więcej pytań niż odpowiedzi.
Dodatkowo sposób, w jaki załoga zajmuje się kryzysem związanym z zagrożeniem tarelliańską plagą, pozostawia bardzo wiele do życzenia wygląda trochę tak, jakby temat zbliżającego się małżeństwa Deanny i Wyatta przyćmił wszelki zdrowy rozsądek na okręcie.
Picard: Our destiny is elsewhere. But I'm happy that yours is here with us, Counsellor. (Nasze przeznaczenie jest gdzie indziej. Ale jestem szczęśliwy, że pani, doradco, jest razem z nami.)
Nie do końca jasne jest dla mnie, czy Jean-Luc faktycznie wierzy w przeznaczenie, czy po prostu cieszy się, że całe zamieszanie związane z pobytem Lwaxany się zakończyło. Ucieczka Wyatta do Tarellian w praktyce zwolniła Deannę z przysięgi, umożliwiając jej wzięcie losu w swoje ręce.
Autor tekstu jest członkiem stowarzyszenia TrekSfera.