Na wstępie chciałbym wyjaśnić, że będę starać się spojrzeć na odcinek z myślą o osobach, które dopiero rozpoczynają przygodę ze Star Trekiem. "Kapitan Picard wielkim dowódcą był" – nietrudno usłyszeć takie zdanie, bo zastępy fanów tej serii są liczne. Myślę, że nie mniej często spotyka się także dobre rady, aby pominąć pierwszy sezon, bo cała ekipa – czy to aktorzy, czy scenarzyści – potrzebowała trochę czasu, żeby znaleźć odpowiednią formułę i serial na początku nie jest najlepszy. Ja nie zamierzam oszczędzać ani siebie, ani czytelników i zapraszam na podróż bez żadnych skrótów. Nie obiecuję, że będzie lekko, ale w każdym odcinku spróbujemy wygrzebać coś ciekawego.

Zachęcam do lektury tuż po obejrzeniu odcinka, ponieważ mogą pojawić się spojlery zdradzające zakończenie. Postaram się także ograniczyć omówienie wydarzeń i nie streszczać sekwencji scen o ile nie służy to podanej argumentacji.

Poboczne obserwacje i dygresje znajdą się w wyróżnionych polach lub pod ilustracjami.

Pierwsza scena jest dość nietypowa, a nawet można powiedzieć – niezwykła. Oto nieznany nam jeszcze człowiek, nowy dowódca Enterprise wpatruje się w kosmos, rozmyślając nad swoim nowym przydziałem.

Poznajemy kapitana Picarda, gdy przechadza się po swoim nowym okręcie, na którym ma wyruszyć na daleką misję badawczą w niezbadane wcześniej obszary kosmosu. Dowiadujemy się o zadaniu, jakie przed nimi stoi – chodzi o rozwiązanie zagadki stacji Farpoint. Wiemy też, że załoga jest niekompletna i jej uzupełnienie dotrze na stację innymi środkami transportu.

Kapitan, którego widzimy w odcinku, jest nowy na okręcie. Nie mówi wiele o swojej przeszłości, ale wiemy, że okręt, który otrzymał w dowodzenie to prawdziwa nowość w Gwiezdnej Flocie. W sytuacji zagrożenia reaguje instynktownie i stanowczo, dając świadectwo ogromnemu doświadczeniu, nie traci głowy nawet w obliczu spotkania z istotą o tak nieograniczonych możliwościach jak Q.

To, co Picard nazywa odległą przeszłością, to dla nas niedaleka przyszłość. Star Trek ostrzega, że ludzkość stała się lepsza dopiero w wyniku katastrofy humanitarnej, jaką była kolejna wojna światowa.

Jego spotkanie z pierwszym oficerem jest ciężkie do zrozumienia. Riker wchodzi na mostek, a kapitan ledwo na niego spojrzy, po czym sadza go przed monitorem, aby zapoznać go z niecodzienną sytuacją.

Myślę, że to zupełna odwrotność Picarda, jakiego poznamy później, który nie unika kontaktu osobistego, a wręcz go szuka – jak przystoi dobremu dyplomacie i liderowi. Zgaduję, że to zabieg fabularny, dzięki któremu mamy uniknąć sceny, w której Picard referuje albo opisuje swoją interpretację Q, przy okazji powtarzając widzowi sekwencję zdarzeń. A może po prostu chodziło o dostarczenie małego elementu humorystycznego?

Nawet w Star Treku oglądają Star Treka – czyli Riker ogląda montaż scen z pierwszej części odcinka. Po zakończeniu seansu Riker mówi zdumiony: He calls that a little adventure? “I on to nazywa małą przygodą?”

Po pewnym czasie Riker melduje się Picardowi i jest znów odesłany, tym razem w celu dokonania manewru przyłączenia części spodkowej okrętu.

Widzimy na ekranie pełną sekwencję rozłączenia okrętu, a później także jego połączenie. Twórcy treka uznali, że sceny te są tak mało dynamiczne, że nie należy powtarzać ich zbyt często.

Ustalmy co się właściwie dzieje – z rozmów i reakcji oficerów wynika, że standardowa procedura połączenia jest wykonywana przez komputer, natomiast kapitan wyraźnie prosi, żeby pierwszy oficer dokonał jej bez pomocy automatyki. Nieznana i niemal wszechmocna forma życia zagraża okrętowi, grozi, że w przypadku niezdanego testu na człowieczeństwo zawróci całą ludzkość z powrotem na Ziemię i odbierze im możliwość odkrywania kosmosu, a Picard podejmuje niepotrzebnie ryzykowny manewr, który może spowodować jakieś uszkodzenie okrętu. Oczywiście Riker staje na wysokości zadania, ale to jeszcze nie koniec…

Cały manewr, który powodował pełne skupienie i koncentrację załogi mostka, najlepszych oficerów, których sobie Picard dobrał, zostaje skwitowany prostym “A fairly routine manoeuvre but you handled it quite well” (To był całkiem rutynowy manewr, ale dałeś sobie całkiem nieźle radę). Ta oszczędna pochwała to kolejne podkreślenie przepaści jaka dzieli obu panów. Na co Riker odpowiada z szacunkiem, ale też i przekorą: “Thank you, sir. I hope I showed some promise.” (Dziękuję, sir. Mam nadzieję, że dobrze rokuję.)

Różnica w doświadczeniu i charakterach nie pozwala Picardowi zaufać i zaprzyjaźnić się z Rikerem za szybko. Riker dzielnie to znosi, akceptuje niecodzienne polecenia, znając format swojego dowódcy oraz jego zasługi.

W końcu dostał pod komendę USS Enterprise – najlepszy okręt w Gwiezdnej Flocie. Perspektywa służenia jako pierwszy oficer w takim miejscu jest wręcz wymarzona dla oficera, który myśli o dalszej karierze. Później Rikerowi się trochę priorytety pozmieniają, bo w przyszłości będzie odrzucał składane propozycje objęcia innego okrętu pod samodzielne dowództwo. Przy okazji w ten sposób blokował stanowisko i możliwość kariery dla innych oficerów, którzy także może by chcieli “pierwszooficerować” na Enterprise.

Kapitan pyta go, czy będzie odpowiedzialnie wykonywał swoją pracę, ale w dość przewrotny, trochę oschły sposób – zarzucając mu niesubordynację, brak szacunku dla rangi kapitańskiej i brak wiary w trzeźwy osąd sytuacji przez dowódcę. Pierwszy ma gotową odpowiedź, odwołującą się zarówno do doświadczenia (“Pan też był kiedyś pierwszym oficerem”) jak i do regulaminu ("Spełnię każdy rozkaz, o ile nie naraża pańskiego bezpieczeństwa.”)

Picard w końcu spuszcza z tonu przekazując osobistą prośbę, aby Riker trzymał dzieci, krzątające się po okręcie z dala od niego, a jednocześnie, by dbał o jego pozytywny wizerunek. Nie znamy powodu awersji kapitana do dzieci, natomiast widać, że jest dość intensywna – nakrzyczał na Wesleya, który wjechał turbowindą na mostek.

Gdy zmiarkował się, że to nie jest byle jakie dziecko, tylko syn zmarłego oficera ze Stargazera, który pod nim służył, zupełnie zmienia ton i zaprasza chłopaka na mostek. Sadza go na fotelu kapitańskim nawet. Picard miał olbrzymie poczucie winy i czuł się odpowiedzialny za wypadek jego ojca.
Będzie to także widoczne w niezręcznej rozmowie z Beverly, której na dzień dobry zadeklarował, że jeśli będzie chciała złożyć wniosek o transfer na inny okręt, to on go oczywiście przyjmie. Trzeźwo myśląca Beverly uświadamia kapitanowi, że sama wybrała przydział na Enterprise i nie wini go za śmierć męża.

W relacjach z innymi oficerami kapitan także jest dość oszczędny. Specyfika misji i wyzwania, jakie przed nimi stoi sprawia, że musi kilkakrotnie strofować szefową ochrony Tashę Yar i Klingona Worfa, powstrzymując ich od działań, które Q może uznać za agresywne. To był także powód, dla którego wyznaczył Worfa – młodszego oficera bez konkretnego przydziału obowiązków na mostku – do dowodzenia częścią mieszkalną okrętu podczas ucieczki przed Q. Wyraźnie w ten sposób ignoruje klingońską naturę oficera, przypominając mu o jego obowiązkach wobec Gwiezdnej Floty.

Picard: "Lieutenant! Do you intend to blast a hole through the viewer?" (Poruczniku, czy planujecie wypalić dziurę w ekranie?)
Riker: "You reacted fast, Mister Worf." (Działaliście szybko, Panie Worf.)
Picard: "But futilely." (Ale bez sensu.)
Kapitan Picard "ustawia" wszystkich na lewo i prawo, Riker stara się łagodzić ten ton i trzymać stronę załogi.

Star Trek przyzwyczaił nas do tego, że odcinki poza bezpośrednią warstwą fabularną starają się przekazać nam coś więcej, mówić o jakimś istotnym zagadnieniu.

Tytułowa zagadka dotycząca stacji Farpoint dotyczy odkrycia zupełnie innej, niepodobnej do wszystkiego, co było znane wcześniej, formy życia. Obcy, podobny do wielkiej meduzy organizm jest inteligentny i zdolny do odczuwania emocji. Deanna Troi będąca półtelepatką ma możliwość odczytania stanów emocjonalnych tych istot, a nawet w pełni się z nimi porozumieć. O zaawansowanej inteligencji obcych świadczy fakt, że w końcowej scenie grupa zwiadowcza zostaje przez jednego z nich odesłana na mostek. Obcy potrafi doskonale rozróżnić którzy humanoidzi są przyjaźni, a którzy (Groppler Zorn) są wrogami. Jesteśmy także świadkami aktu litości – Zorn, ucieleśnienie cierpień, jakie uczyniono drugiej meduzie, zostaje puszczony wolno, zapewne w zamian za obietnicę pomocy i uwolnienia kompana.

Nie sposób zgadywać tego czy kosmiczne meduzy są rozdzielnopłciowe, ale ludzka intuicja podpowiada (Troi i nam), że są parą. Myślę, że to zupełny przypadek, że występują w dwóch różnych kolorach: różowym i błękitnym.

Niestety odkrycie nowego gatunku kosmicznych istot zostaje przytłumione przez wtrącanie się Q. Pojawienie się Q było decyzją producentów, którzy chcieli wydłużyć historię o “poznawaniu nieznanego” do formatu odcinka dwuczęściowego. W ten sposób misja naukowa stała się jedynie testem jakiemu zostaje poddana załoga Enterprise, aby mogła udowodnić swoje człowieczeństwo.

Sam pomysł nie jest zły i idea testu dojrzałości ludzkości idealnie pasuje do trekowych morałów. Niestety wykonanie jest chaotyczne (zupełnie jak postać Q), a sam Q zachowuje się i wygląda jak istota nadprzyrodzona. Rozumiem, że obcy, którzy są o wiele bardziej rozwinięci niż my, mogą mieć nadludzkie możliwości, ale myślę, że można było inaczej podejść do sprawy. Spotykamy w Star Treku naprawdę zaawansowane cywilizacje i nigdy to uczucie odrealnienia nie jest tak silne, jak tutaj w przypadku Q. Być może to po prostu ludzkie ograniczenia, ale koncept Q pasuje wg mnie do Star Treka jak pięść do nosa. Jest elementem obcym, niepasującym do racjonalnego i naukowego postrzegania wszechświata.

Rozumiem i szanuję rolę komediową, jaką Q ma do odegrania. Jego chaotyczna natura i przekorność to idealna okazja, żeby wyrwać naszą załogę ze schematycznego działania, wrzucić ich w zupełnie nowe sytuacje.

Wizyta admirała McCoya to gratka dla wszystkich fanów TOS-a, czyli oryginalnej serii z przygodami kapitana Kirka. Zarówno fabularnie jak i proceduralnie (dlaczego to nie kapitan oprowadza gościa o tak wysokiej randze?) nie ma za wiele sensu, ale pozwala nam poznać bliżej androida Datę, który w znacznej mierze będzie odgrywał rolę podobną do Spocka w TOS.

Odcinek uważam za średnio udany. Kapitan Picard jest “nieswój”, jeszcze nie czuje się pewnie na okręcie, a jednocześnie rozstawia wszystkich po kątach. Stara się ze wszystkich sił rozwiązać zagadkę Farpoint, ale nie jest mu to dane – w kluczowych momentach Q wtrąca się i podpowiada rozwiązania, przy okazji szydząc z małych móżdżków załogi. W ten sposób odkrycie kosmicznych meduz zachodzi niemal samoistnie, bez istotnego wysiłku ze strony załogi. Jeśli nawet jest to ze szkodą dla naukowych aspektów odcinka, to Q nadrabia efektem komediowym. Jest bezczelny w odpowiednio wymierzony sposób, wie jak sprowokować ludzi, ale nie przesadza.

Podoba mi się pomysł, żeby część załogi wprowadzić w trakcie odcinka, dzięki temu możemy poznawać ich stopniowo i trochę lepiej niż jakby wszyscy pojawili się na ekranie od razu.

Riker, Beverly, LaForge dołączają dopiero na stacji Farpoint. Co ciekawe, nie zatrzymała ich żadna kosmiczna bariera i nikt nie chciał ich sądzić ani sprawdzać czy są na tyle dojrzali, żeby zapuszczać się w tak odległe rejony kosmosu. Być może polecieli bezpieczniejszym skrótem.

Bardzo fajnie pokazany jest Riker, jego energia i inicjatywa sprawiają, że już na stacji Farpoint rozpoczyna śledztwo zmierzające do wyjaśnienia niezwykłych zdarzeń.

Jak na początek… mogło być lepiej, ale nie jest bardzo źle. Zaczekajmy do kolejnego odcinka 🙂

Czy to było naprawdę konieczne? Już w pierwszym odcinku sadzamy cywila i do tego jeszcze dziecko w fotelu kapitańskim? Gdzie jest rozum i godność oficera Gwiezdnej Floty??