Forum › Fandom › Opowiadania › Cykle opowiadań › dział tymczasowy › Człowiek i jego Imperium
Kopiuje żywcem z worda, dwa pierwsze dopieszczone już w miarę rozdziały. Ogólnie to jest tego 12, ale nie chce mi się chwilowo robić korekty, bo i nie wiem czy warto... ergo, czekam na opinie (głównie natury technicznej, ale i innymi nie pogardzę) 🙂 Komentarze poniżej oczywiście!Rozdział I„O Zeinim Tolisie napisano już bardzo wiele, lecz moim skromnym zdaniem mało komu udało się oddać to, kim tak naprawdę on był. Nie chodzi tu o bezsprzeczne fakty dotyczące jego życia, które są przecież doskonale udokumentowane, lecz raczej o samo podejście do jego osoby. Ot, choćby Tonarov (jak i cała rzesza jego zwolenników) wszem i wobec krzyczy, iż należy zwrócić uwagę przede wszystkim na wszystkie błędy, które popełnił i szkody, które wyrządził, niemalże pomijając wszelkie jego zasługi. Z drugiej zaś strony mamy O’Harrę i całą jego szkołę, której przedstawiciele stawiają Tolisa na piedestale i popierają wszystkie jego decyzje, choćby niewiadomo jak głupie się wydawały (i jak zgubne konsekwencje by miały). Otóż w moim mniemaniu obaj ci badacze nie mają racji. Zeini był człowiekiem, wybitnym co prawda, lecz tylko człowiekiem i jako takiego należy go zapamiętać. Nie należy przypisywać mu dogmatu nieomylności, ale też trzeba przyznać, że miał w większości wypadków dobre wyczucie sytuacji.”„Historia o pewnym człowieku, czyli biografia Zeiniego Tolisa”A. F. Morrison Bladoczerwone słońce powoli, acz konsekwentnie chowało się za horyzont, a ostatnie promienie światła dziennego leniwie padały na rozległą tropikalną plażę. Fale delikatnie, niczym język namiętnego kochanka, muskały wybrzeże wyspy Enkina położonej niemal na samym środku potężnego oceanu Teleńskiego. Lekka bryza sprawiała, że temperatura wydawała się być całkiem przyjemna, choć faktycznie przekraczała trzydzieści pięć stopni. Ten sam wicherek zupełnie niczym wytworny artysta, z pasją grał na liściach okolicznych palm, zaś pieśń fal uzupełniała tą fantastyczną symfonię w stopniu perfekcyjnym. Nuuda – pomyślał Zeini. Owszem, udało mu się zrelaksować na tej prowincji, czyli osiągnął swój główny, choć nie jedyny cel. Przymusowe wakacje okazały się całkiem miłe. Nie zmienia to jednakowoż w żadnym razie faktu, że był on człowiekiem czynu i mimo, że zasłużył na, choćby nawet tak którki urlop (i to, że był on przymusowy, bynajmniej mu nie przeszkadzał). Najzwyczajniej w świecie zapragnął wrócić do normalnego, cywilizowanego świata. Encylia z pewnością była rajem, lecz tylko dla bogatych … Zeini jednak nie uważał się za anioła (o ironio!), a już sama myśl o tym przywiodła na jego młodą wciąż jeszcze twarz zawadiacki uśmiech. Gdzieś w oddali spadł kokos, a słońce zdawało się właśnie tonąć wśród bezkresnych fal. Swoją drogą – pomyślał – nigdy nie oglądał takiego zachodu. Czerwony olbrzym klasy G6 to jedna z najstarszych gwiazd i jednocześnie zaliczająca się do największych. No bo przecież Słońce w porównaniu do niego było małym okruchem. System Encylius ze swoją jedyną planetą, Encylią, znajdował się na peryferiach galaktyki, jakieś cztery tysiące lat świetlnych od kolebki ludzkości, Ziemi. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, bowiem nawet stąd można było się dostać do stolicy Imperium w mniej niż dwa tygodnie pospiesznym transgalaktykiem. Większość ‘bywalców’ preferowała jednak luksusowe podróże trwające dwa, czasem trzy miesiące, przy okazji zahaczając o takie światy, jak na przykład lodowa Nathija, gigantyczny kurort narciarski, czy też Leinsa, gdzie atmosfera była tak gęsta, a grawitacja tak niska, że człowiek mógł dosłownie latać. Oczywiście, jeśli by dodać do tego kosztujące kilka tysięcy kredytów (sic!) skrzydła z pola siłowego, wrażenia były wielokrotnie potęgowane. Galaktyka to wspaniałe miejsce – rzekł niegdyś Imperator Selin II – zwłaszcza zaś dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na zbadanie jej uroków. Oczywiście, dziesiątki miliardów jego współobywateli (słowo poddani było dziwnie niepolityczne) nigdy przez myśl by nie przeszło, że wszystko w istocie jest takie cudowne. Najnowsze badania statystyczne wykazały, że blisko dziewięćdziesiąt procent mieszkańców światów zewnętrznych (czyli przeszło czwarta część ludzkości) nigdy nie opuściło ani nie opuści swej rodzimej planety. No, ale ostatecznie, luksus musi pozostać luksusem.Zeini nie należał do ludzi biednych. Miał nawet powiązania w Senacie, choć nie zwykł z nich korzystać i to nie bez powodu. Nie, żeby przypadkiem miał jakikolwiek rodzaj awersji do władzy Imperium, czy raczej władzy jako takiej – zwyczajnie wolał rozwiązywać swoje sprawy bez pomocy innych. Tak było zabawniej… a w końcu życie powinno być zabawą, czyż nie?Ostatnie promienie słońca znikły właśnie, a niebo przybrało dziwny, przynajmniej jak dla Ziemianina, ciemnoczerwony kolor. Nieliczni ludzie, w większości zapewne nowobogaccy, opuszczali plażę, wciąż w ciszy i jakoby kontemplacji, pozostawiając piękną naturę samej sobie. Nie inaczej postąpił i Zeini, udając się wolnymi krokami w kierunku położonego niecały kilometr w głąb lądu hotelu. W przeciwieństwie do wielu innych nie użył znajdującego się w pobliżu teleportera (cóż za ironia! Jedno ze szczytowych osiągnięć technologicznych człowieka tak dziwnie wkomponowane w niemal nieskazitelną naturę…). Ostatni wieczór na tej uroczej planecie postanowił spędzić spacerując nawet, jeśli miało to potrwać ledwie chwilę. Miło było czasem po prostu pochodzić. Nie pędzić, nie biec, nie spieszyć się… choć ostatnio zdarzało mu się to dosyć często, co trzeba otwarcie przyznać. Miły zapach unoszący się w powietrzu delikatnie łechtał jego nozdrza… Nuuda – pomyślał ponownie. Uśmiechnął się przelotnie do przechodzących obok dwóch młodych, raczej urodziwych kobiet, które zachichotały na ów widok. No cóż, na powodzenie wśród płci pięknej nie mógł narzekać. Właściwie, to czy on w ogóle miał na co narzekać? W każdym razie nie będzie narzekał na brak przesłanek do zrzędzenia, czyż nie?W końcu udało mu się dotrzeć do hotelu. Zgodnie z jego wcześniejszym życzeniem czekała już na niego taksówka, a w niej spakowane bagaże. Krótki lot z tubylcem – no bo w końcu wydatny nochal, skóra czarna niczym smoła, zupełny brak owłosienia i rozbrajający, niemal dziecięcy uśmiech na widok platynowej karty płatniczej, były cechami nie do pomylenia (jeden z Tilly’an, bez cienia wątpliwości!) – przywiódł go do stacji transporterów. W przeciwieństwie do tych znajdujących się na plaży, czy w hotelu, te znajdujące się na stacji miały wręcz gigantyczną moc i musiały znajdować się na uboczu. Zeini nigdy nie zainteresował się, dlaczego tak właśnie jest – to była jedna z ciekawostek dla jajogłowych i takie spojrzenie na sprawę zupełnie go kontentowało. Była jeszcze jedna, prawdopodobnie znacznie istotniejsza różnica między transporterami stacji a pozostałymi – pojemność. Te większe, znajdujące się w odosobnieniu, mogły przesłać sporej wielkości kontener handlowy, czyli w praktyce nawet kilka pojazdów latających wprost na orbitę, gdzie znajdowała się analogiczna stacja, połączona z portem kosmicznym. Można było oczywiście użyć promu, lecz było to rozwiązanie nieco archaiczne, zdecydowanie droższe, a poza tym trwało znacznie dłużej… no i jakby to ująć, jakoś specjalnie za tym nie przepadał. Jakby tego było mało, Zeini zawsze przy takiej okazji miał wrażenie, że prom, tak przecież niewielki, rozleci się pod wpływem hamowania grawitacyjnego. Każdy ma jakieś fobie, czyż nie? Tubylec zaniósł bagaż Zeiniego wprost to centrali transportera, odganiając przy tym lokalnych bojów, którzy niemal ścigali się do taksówki, by wykonać to zadanie za niego („to tylko takie brudasy, proszę nie zwracać na nich uwagi, panie” – rzucił z pogardą w stronę dzieciaków. Cóż, ta planeta ma swoje uroki. Tysiące lat świetlnych od światów Tilly’ego była prawdopodobnie jedyną enklawą jego pobratymców w okolicy. Może dlatego udało jej się wybić? Może walory estetyczne nie miały tak wielkiej wagi, jak mu się zdawało? Przecież wśród milionów planet w galaktyce musiały być piękniejsze od tej. Może i wcale nie tak wiele, ale wciąż całe tysiące. Po chwili zastanowienia uznał jednak, że prawdopodobnie wszystko zależało od przypadku. Tylko i wyłącznie. Zeini grzecznie podziękował taksówkarzowi i zapewnił, że gdy tylko przyleci tu ponownie – co niechybnie nastąpi – skorzysta z jego usług ponownie. Uradowany tubylec przekazał mu wizytówkę i, uprzednio ukłoniwszy się uprzejmie – odszedł. Młodzieniec spojrzał uważnie na kawałek staromodnego papieru – dawno już nie miał go w dłoni – Alen Hannson, usługi transportowe i nie tylko. Zmełł ją w ręku i wyrzucił za siebie, gdy tylko jego kierowca odleciał. Tak naprawdę nie przypuszczał by kiedykolwiek pojawił się tu ponownie, a nawet jeśli, to przecież ma znakomitą pamięć i w zasadzie bardzo rzadko coś zapomina. Los bywa jednak zabawny…Uiściwszy odpowiednią opłatę, wkroczył na platformę transportera, a chwilę później wniesiono tam jego bagaże. Kilka sekund później, znajdował się już na orbicie Encylii, choć nawet nic nie poczuł. Jakiś tragarz pospiesznie zabrał jego bagaże nie wiadomo gdzie. Swoją drogą dziwne było, że zawsze trafiały na odpowiedni statek. Nigdy tak na dobrą sprawę nie zastanawiał się nad tym, jak udało się to osiągnąć. Do tej pory nikt go nie legitymował, no chyba że... No tak, jasne! Przecież używał transportera planetarnego, a tam płacił kartą, musieli więc mieć już jego dane. No cóż, ten, kto na to wpadł, musiał mieć łeb nie od parady. Ciekawe kiedy reszta galaktyki wpadnie na podobnie proste rozwiązanie? Sala, w której się zmaterializował, poza kilkoma stewardami była w zasadzie pusta, ci ostatni zaś siedzieli sobie w niewielkim pokoiku z boku, rozmawiając o czymś, co z pewnością by go nie zainteresowało. Prawdopodobnie o tym, która z ich znajomych jest najbardziej puszczalska. Wszystkie ściany tego pomieszczenia były nieskazitelnie biale. Czasem w takich sytuacjach miał wrażenie, że znajduje się w jakiejś izolatce lub czymś podobnym, w każdym razie w jakiejś strefie kwarantanny. Rzecz jasna, w pewnym sensie miał rację, bowiem transportery posiadały wbudowane filtry, które przepuszczały tylko te ‘niegroźne’ bakterie, wirusy i inne małe cholerstwa. Nic niechcianego nie mogło się tu przedostać. Jeśli dobrze pamiętał to nawet były z tym kiedyś małe kłopoty, gdy przewrażliwiony system zaczął pozbawiać ludzi bakterii z przewodu pokarmowego... no, nieważne. Salę można było opuścić na dwa sposoby – przede wszystkim wiódł z niej długi na conajmniej kilkaset metrów korytarz w kierunku portu kosmicznego i doków (a przy tym hoteli kosmicznych, kasyn i innych podobnych pożeraczy czasu i pieniędzy), oraz, co oczywiste, samym transporterem. Łącznik miał może trzy metry średnicy i kształt koła, boczne ściany były wykonane z plexu, przeźroczystego materiału grubości może milimetra, jednakowoż wystarczająco wytrzymałego, by wytrzymać uderzenie każdego mikrometeora a nawet niektórych większych. Kiedy pojawiały się te pokaźniejszego kalibru, uruchamiały się osłony punktowe stacji, które zmniejszały jego pęd na tyle, by nawet uderzywszy, nie zrobił na plexie najmniejszego wrażenia. Niestety, dla wielu kosmicznych turystów, było to małym pocieszeniem, gdyż w większości stanowiło to raczej traumatyczne przeżycie dla tych nielicznych, którzy mieli okazję to ujrzeć. Bądź co bądź od próżni i śmierci dzielił ich jedynie ten jeden milimetr…Środkiem korytarza biegły dwa równoległe chodniki samobieżne, w tej chwili oba puste. Zeini wiedział jednak, że w godzinach szczytu mają one raczej małą przepustowność, zwłaszcza, kiedy dokuje tu jeden statek za drugim... co ostatnio, zważywszy na kryzys w galaktyce, nie zdarza się zapewne tak często. Stanął na tym prowadzącym ku centrum obiektu, który, w jego mniemaniu oczywiście, miał jakieś cztery kilometry średnicy i przypominał nieco kolonię grzybów na drzewie – wszędzie piętrzyły się nowe ‘odnogi’ wyrastające z dysków przeróżnej większości i prowadzące do kolejnych i kolejnych, niemalże w nieskończoność. Gdzieniegdzie dyski były nawet kilkupiętrowe, co przypominało nieco odwrócone miski ustawione jedna na drugiej, połączone niby to szklanymi rurkami. Z nich wyrastały kolejne korytarze, niektóre o ślepych końcach (w większości), pozostałe zaś prowadzące wprost do statków rozmaitej wielkości, od potężnych transgalaktyków (które znajdowaly się przy największych spodkach), aż po maleńkie prywatne jachty, mierzące nie więcej niż kilkadziesiąt metrów długości (z reguły były na obrzeżach, dało się dostrzec ledwie ich kontury). Każdy z korytarzy wyglądał niemal tak samo, co zresztą nie było dziwne – po prostu system ten był funkcjonalny. Czego jak czego, ale w kosmosie przestrzeni nie brakowało, toteż budowano tu z niezwykłym rozmachem – oczywiście, jeśli surowce pozwalały. Na te ostatnie jednak nikt nie narzekał. Od jakichś dwustu lat. Mijał właśnie (na oko) setny metr korytarza i jego oczom ukazał się koniec – wylot do większego spodka, znaczy się. Jeśli dobrze pamiętał, to pełniącego funkcję centrum informacyjnego. Było ono dosyć rozległe i już z tego miejsca widział co najmniej trzy korytarze wychodzące z niego w różnych kierunkach. Dotarcie tam zajęło mu kolejne trzydzieści sekund. Rozmach miał swoje dobre i złe strony, to oczywiste. Spodek rzeczywiście był centrum informacyjnym. Na jego suficie, no właściwie na wysokości (kątowej) stu trzydziestu stopni w stosunku do podłogi, wszędzie wokół, znajdowały się hologramy wyświetlające informacje o przylatujących i odlatujących statkach, numerach ich doków i inne temu podobne. Nie zwróciwszy na nie zbytniej uwagi, Zeini udał się w samo centrum sali, gdzie znajdowała się lada (również okrągła zresztą), za nią zaś, w samym środku, całkiem miło wyglądające kobiety (a zwłaszcza ta długowłosa blondynka – pomyślał). Nie zastanawiawszy się wiele, zwrócił się właśnie do niej.-Potrzebuję dostać się na transgalaktyk na Ziemię. Najlepiej pospieszny. Czy będzie jakiś w najbliższym czasie? – spytał. Liz, bo tak miała na imię, a przynajmniej tak głosiła plakietka umieszczona na jej piersi, okazałej zresztą, zaczęła szybko przebierać palcami w holoterminalu kwantowym, najwyraźniej sprawdzając różne połączenia. Po chwili przestała.-Jest jeden za sześć godzin. Transgalaktyk E. O. F. „Eukidess”, lot pospieszny na Ziemię. Szesnaście dni, jednodniowy postój na Callinis Star, tysiąc czterysta osiemdziesiąt kredytów. Zarezerwować miejsce? – spytała uprzejmie, uśmiechając się przy tym… Był to iście czarujący uśmiech i coś mu podpowiadało, że miała go zarezerwowany na specjalne okazje. Niemniej jednak sens jej słów dotarł po chwili do niego.-Ile? – żąchnął – lecąc tutaj z Ziemi zapłacilem osiemset trzydzieści kredytów, a podróż trwała tylko dziesięć dni. Czy ten statek na pewno jest pospieszny? – speszona dziewczyna rzuciła okiem na hologram i błyskawicznie odparła, nieco przepraszającym głosem.-Tak, proszę pana. Trzy dni temu rozszerzono strefę blokady na sektor Alenarski, a co za tym idzie, trasa na Ziemię znacznie się wydłużyła. Mogę poszukać czegoś szybszego, jeśli pan sobie tego życzy, ale obawiam się, że ceny wzrosną wykładniczo. Jeśli zależy panu na cenie, to mogę poszukać czegoś tańszego, ale wówczas czas podróży także wzrośnie... – wzruszyła przepraszająco ramionami i czekała na jego odpowiedź.-No dobrze, niech będzie Eukidess. Może dłuższe wakacje to właśnie to, czego mi trzeba – odparł zrezygnowany, podając Liz swoją kartę. Zauważył, że uważnie przestudiowała jego dane personalne. Nie było w tym nic złego, lecz zwyczaj kazał szanować cudzą prywatność... no, przynajmniej po tej stronie galaktyki, im dalej od Alterani. Bynajmniej nie miał nic przeciwko i pewnie by tego nawet nie zauważył, gdyby nie fakt, że był wyczulony na takie sprawy. Zboczenie zawodowe. Sprawnie przesunęła jego kartą po czytniku, a gdy tylko pokazało się potwierdzenie potrąconej kwoty, zwróciła mu ją. -Proszę, gotowe – rzekła, ponownie się uśmiechając – pański terminal jest niedaleko, korytarz trzeci do końca a później korytarz czwarty. -Dziękuję, z pewnością trafię –odparł. Zastanawiał się właśnie... zaatakuje czy nie?-Wie pan, za pięć minut kończę pracę, mogę pana oprowadzić nieco po stacji... jeśli nie ma pan nic przeciwko – przewracała w tym momencie oczyma, niczym lekko zawstydzona. No cóż, pomyślał trafiony, zatopiony.EOF „Eukidess” był potężnym statkiem, o masie ponad dwóch milionów ton, długości przeszło półtora kilometra metrow i szerokości stu czterystu metrów. Z daleka, jak większosć okrętów, przypominał nieco cygaro (o ile ktoś kiedyś produkował białe cygara). W chwili obecnej nie miał za to na pokładzie zbyt wielu ludzi. Wręcz przeciwnie, jego załoga licząca jakieś trzysta osób obsługiwała ledwie pół tysiąca pasażerów, czyli nieco ponad jedną czwartą jego maksymalnej przepustowności. Zeiniemu bynajmniej to nie przeszkadzało. Nigdy nie przepadał za tłokiem, choć, jak niemal każdy wychowany na Ziemi, zdążył do niego przywyknąć. Lata doświadczenia robią swoje. Jego kabina była raczej przestronna i efektownie umeblowana. Jednostki Floty Własnej Imperatora należały do najbardziej luksusowych w galaktyce (i do najdroższych, rzecz jasna – a tego nie wziął pod uwagę rozmawiając z Liz). Przypomniał sobie właśnie, jak niecałe trzy godziny temu, gdy wciąż jeszcze leżał w jej łóżku, zapytała go, jaka naprawdę jest Ziemia. Nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. Oczywistością bowiem było, że jest ona ‘inna’, jakkolwiek by to rozumieć. Podejrzewał wprawdzie, że dziewczyna odwiedziła kilka planet poza Encylią, lecz z grzeczności nie pytał. Mieszkańcy obrzeży nie bardzo lubili rozmawiać na ten temat... a przynajmniej większość z nich. W przeciwieństwie do obieżyświatów ze światów centralnych, byli dumni ze swych macierzystych planet i Zeini w pewnym sensie im tego zazdrościł. Kochał co prawda Ziemię, ale nie na tyle, by nie dostrzegać wszystkich jej wad i próbować je kompensować właśnie takimi wycieczkami jak ta. Wiele wskazywało na to, że Liz ma z nim więcej wspólnego, niż z początku sądził. Opowiedział jej o miastach rozległych na setki kilometrów, o Northropii, metropoli rozwijającej się na niemal całej długości wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej, o gigantycznych ośrodkach ukrytych pod górami w Europie Środkowej i Wschodniej, której mieszkańcy z jakiegoś powodu lubili mieć nad głową kilkadziesiąt (a miejscami nawet kilkaset) metrów skał, o wspaniałych, a zarazem pompatycznych, ciągnących się na setki kilometrów podwodnych bąblach, zamieszkałych przez setki milionów, jeśli nie miliardy ludzi, o Sky City, mieście unoszacym się na wysokości kilku kilometrów dzięki cumom magnetycznym. Słuchała go bardzo uważnie, lecz gdy skończył, roześmiala się. „Głuptasie” – rzekła, ponownie uśmiechając się (czyżby jednak ten uśmiech był naturalny?) – „to wszystko widziałam już na holofilmach. Powiedz mi, jak tam jest na prawdę”. Z początku nie wiedział, o co właściwie jej chodzi. Zdał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy niewiele wie o własnej planecie, lecz w pewien sposób bał się do tego przyznać. „Ludzie są zabiegani, Liz” – odparł po chwili – „wszyscy gdzieś się spieszą, bez przerwy i w kółko. Każdy jest spóźniony, lecz nikogo to w rzeczywistości nie obchodzi. To już niemal zwyczaj” – stwierdził, by po chwili zauważyć, iż jest tym faktem raczej rozbawiony – „Ludzie płacą bardzo wysoką cenę za życie w stolicy. Bardzo nieliczni mogą sobie pozwolić na wakacje poza planetą, zupełnie jak w całej reszcie galaktyki. Szkopół tkwi w tym, że nawet tych nielicznych są całe miliony. W końcu na Ziemi żyje jakieś trzynaście miliardów ludzi.” Patrzyła na niego zaciekawiona, kiwając głową co chwila. „Tak sobie właśnie myślałam. Nie macie czasu by żyć.” – rzekła po chwili, wyraźnie zamyślona – „Mimo to, ty jesteś jednym z nielicznych szczęśliwców, do których cała galaktyka się uśmiecha, Zeini. Och, jak bardzo ci zazdroszczę!” – dodała, tuląc się do niego. To zadziwiające, jak mało czasu człowiek potrzebuje, by poznać, w pewnym sensie rzecz jasna, innego człowieka. Wystarczy kilkanaście sekund, może minuta, by stwierdzić, że nie chcemy z danym człowiekiem mieć nic do czynienia, a niekiedy... wprost przeciwnie. Ktoś kiedyś nazwał to miłością od pierwszego wejrzenia. Zeiniemu nigdy się to nie przytrafiło, a we własnej przynajmniej ocenie, dobrze znał się na ludziach. Taka praca w końcu. Uznał jednak, że mógłby pokochać Liz. Kiedyś, w idealnych warunkach i galaktyce pełnej pokoju – lecz wciąż... Cóż, może jeszcze kiedyś tu wróci? Pożegnali się godzinę przed jego odlotem. Nigdy tak na prawdę się nie poznali, a jednak obojgu zrobiło się jakoś smutno. Odprawa paszportowa odgoniła te myśli od młodzieńca i zajął się własnymi sprawami. Liz nie była pierwszą, nie będzie też ostatnią. Dlaczego zatem postanowiła zadomowić się w jego głowie?Statek nabierał przyspieszenia pędząc wciąż w przestrzeni einsteinowskiej i oddalając się ku zewnętrznym obrzeżom układu, gdzie będzie mógł skoczyć w nadprzestrzeń. Oczywiście, było powszechnie wiadomo, że jest tylko jedna przestrzeń, a coś takiego jak nadprzestrzeń jest rzeczą całkowicie umowną. Żaden statek nie mógł przekroczyć prędkości światła w zwykłej przestrzeni, o tym ludzie wiedzieli już na przełomie tysiącleci. W końcu od tego wzięła się nazwa tej ostatniej – to przecież wybitny naukowiec zwany Einsteinem, żyjący jeszcze w zeszłym tysiącleciu, do tego doszedł. Dopiero sto pięćdziesiąt lat później Ferlberg ogłosił teorię strun tachionowych, a jeszcze później bracia Konstancky opatentowali generator struny, czy jak to tam się zwało. Zresztą nazwa jest nieważna. O podstawach teorii lotów szybszych od światła dzieci uczyły się już w szkołach (no, przynajmniej na Ziemi). Z tego, co sobie przypominał, cały wszechświat przenikały tachiony, które poruszały się tak szybko, że właściwie tworzyły struny, gdyż były w wielu miejscach jednocześnie. To one odpowiadały też za rozszerzenie się wszechświata, uderzając w jego koniec. No, w każdym bądź razie tak twierdziła jego nauczycielka. Do podobnych wniosków niemal pół tysiąca lat temu doszedł właśnie Ferlberg. Opierając się na jego teoriach, grupa naukowców przy potężnym wsparciu rządu globalnego, pod światłym (rzecz jasna) przywództwem braci Konstanckych udało się opracować ów generator stanowiący podstawę współczesnej technologii podróży kosmicznej. Obrazowo tłumacząc, powodował on odkształcenie się strun, które akurat przechodziły przez statek, powodując, że te oplatały go ze wszystkich stron. Dalej wystarczyło już tylko zmienić natężenie pola z którejś strony i siup! – statek leciał. I to dużo szybciej od światła. W końcu to tachiony stanowiły barierę nie do pokonania (wyraźnie pamiętał, jak pani Lensky zaznaczyła ten fragment!). Później dowiedział się, że światło, jako fala, w jakiś sposób oddziałuje na tachiony. Możliwe zresztą, że było to dla niego zupełnie nie istotne. W każdym razie, oddziaływanie to ograniczało prędkość fali świetlnej do trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Bez blokady w postaci tachionów poruszało by się... no, nie pamiętał, ale w każdym razie bardzo szybko. Nie istotne. Zatem statek, będący w swoistym kokonie ze strun znajdował się poza przestrzenią einsteinowską, przynajmniej w pewnym zakresie (ktoś kiedyś mówił mu, że generator nigdy nie zakrzywia wszystkich tachionów – powstawały by wówczas cząstki egzotyczne, cokolwiek to znaczy) – pozwala to na zachowanie podstawowych praw fizyki i jednoczestne względne poruszanie się z prędkością wielokrotnie większą od światła. Całość wyglądała całkiem sensownie, przynajmniej gdy opowiadała to pani Lensky. Nigdy bliżej nie zainteresował się tą tematyką i może dobrze, bo i tak od rozmyślania od tym rozbolała go głowa. Co to on miał zrobić? A, tak. Pora spać.Miał ciężką noc. Pamiętał, że co najmniej raz obudził się cały spocony. Rano nic nie pamiętał. W zasadzie nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pamiętał swoje sny. Być może nigdy, choć... nie, wyraźnie miał jakieś wspomnienia na ten temat. Kolejne bezprodukcyjne rozmyślanie. Wziął krótki prysznic i wybrał się do pokładowej restauracji na śniadanie. Co prawda mógł zamówić sobie do pokoju cokolwiek tylko by zapragnął (i było by w menu), lecz naszła go dziwna chęć by posiedzieć wśród ludzi. Niektórzy nazywali to mianem choroby przestrzennej – człowiek czuł się strasznie samotny w całym ogromie kosmosu i pragnął towarzystwa. Zeini miał swoją teorię na ten temat – człowiek jest wszak istotą społeczną, jakkolwiek by go nie definiować – i najzwyczajniej w świecie potrzebuje innych ludzi. Ot, choćby, by posłuchać gwaru rozmowy czy odgłosów ich pracy. Zdarzało mu się to już parokrotnie. Wiedział jednak, że uczucie to szybko mija. Podobnie, jak chęć bycia w towarzystwie, szybko nachodziła go nieodparta pokusa samotności i spokoju. Wiedział, że to nastąpi. Podczas tej podróży będzie miał wszystko, co mu potrzeba... a później przyjdzie pora wrócić na stare śmieci i do pracy. Ciekawe co go tam znowu czeka?Restauracja była całkiem sporych rozmiarów, a zarazem w owej chwili pustawa. Zeini zdążył się zorientować, że jest późne popołudnie czasu pokładowego. Oczywiście, w całej galaktyce czas był niezwykle względnym pojęciem, lecz człowiek musiał mieć jakieś oparcie, by zwyczajnie nie sfiksować. Przynajmniej tak twierdził jego zegar biologiczny, który, wbrew wszelkim pozorom nakazał mu zjeść obfity obiad zamiast śniadania. Zamówił Spaghetti z bliżej nieokreślonym pikantnym sosem (polecanym przez szefa kuchni), homara (rzekomo z oceanu Teleńskiego, a te wyjątkowo przypadły mu do gustu), jakieś wino z Carthagi, planety znanej właśnie z owych trunków i lody waniliowe z miętą na deser. Sam się zastanawiał, czy uda mu się to wszystko wpałaszować. W tle grała jakaś cicha muzyka, dziwnie podobna do klasycznej. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że to Mozart, lecz wtedy nastąpiła wariacja, która zdecydowanie temu zaprzeczyła. Kończył właśnie deser i dopijał trzecią lampkę wina. Całe moje cholerne szczęście że mam świetny metabolizm, bo wyglądałbym jak jakiś kaszalot – pomyślał. Faktycznie, wszystkie talerze już wkrótce świeciły pustką. Zapłacił za posiłek wręczając kelnerowi sowity napiwek i opuścił restaurację. Zegary pokładowe wskazywały godzinę siódmą. Udał się ponownie do swego pokoju i padł na łóżko. Ku własnemu zdziwieniu, ponownie zasnął. Nie ma to jak drzemka po obfitym posiłku, czyż nie?Obudził się może ze trzy godziny później i uznał, że tej nocy zdecydowanie nie zmruży już więcej oczu. Nie bardzo wiedząc, co za sobą zrobić, opuścił kajutę i poszedł na spacer po statku. Niektóre transgalaktyki miały na pokładzie parki, ale studiując plan Eukidessa nie natrafił na żaden. Sam nie wiedział, ile czasu błądził, nim znalazł się w końcu w jakimś pomieszczeniu i ze zdziwieniem stwierdził, że jest to bar. W dodatku, było w nim pełno ludzi. Przysiadł przy samej ladzie i zamówił piwo („byle jakie, ale ziemskie!”). Tuż obok niego siedziała dostojnie (no cóż, przynajmniej napewno w jej mniemaniu) ubrana kobieta, na oko pięćdziesięcioletnia, raczej pulchna. Przyglądał się jej przez chwilę badawczo, co zauważyła i uśmiechnęła się przyjaźnie.-Pan z Ziemi, prawda? – spytała. Miała krótkie, kręcone, rude włosy i staromodny makijaż, który w stolicy był uznawany za przestarzały od conajmniej dziesięciu lat. Futro z jakichś egzotycznych zwierząt, o dziwnej, fioletowo-różowej karnacji sierści, wyglądało na niej całkiem przyjemnie, aczkolwiek zwolennicy praw zwierząt z pewnością nie przychylili by sie do tego stwierdzenia. Tak czy owak, jedno było pewne.-Zgadła pani. Za to ja się założę, iż pani z Ziemi nie jest – odparł. Zauważył rozbawienie na jej twarzy. Miała unikalne rysy twarzy, oczywiście skryte pod cienką warstwą tłuszczu... było w niej coś, co rozpoznawał, ale nie wiedział, dlaczego. No i jeszcze ten jej akcent... jest prowincjonalny, ale jest w nim jakaś dziwna nuta...-Masz rację, młodzieńcze. Jestem Aloise Wergen z Sivenny. Mój mąż jest jej gubernatorem – dodała z dumą. Uśmiechnął się. Kiedy wskoczysz między wrony...-Zeini Tolis. Jak już pani zdążyła zauważyć – Ziemianin. Niemniej jednak – dodał pospiesznie, by nie popełnić jakiegoś faux pas – niezmiernie miło mi poznać kogoś z arystokracji – ukłonił się grzecznie. Często bawiły go podobne sytuacje. Cóż, gdyby tylko ta kobieta wiedziała o jego koneksjach...-Mnie również miło pana poznać, Zeini – odparła – wiem, czemu się pan tak dziwnie na mnie patrzył. Zdaję sobie sprawę z tego, iż mój ubiór od dawna jest niemodny w stolicy. Musi pan jednak zrozumieć, że moda, nawet dziś – dodała z lekkim niesmakiem – rozprzestrzenia się bardzo wolno. Zwłaszcza na prowincji. -Rozumiem i proszę mi wybaczyć, jeśli panią uraziłem – odparł po chwili – Czy mogę pani zadać pytanie? – widząc skinięcie głowy Aloise, przeszedł do rzeczy – Gdzie tak właściwie leży Sivenna? – kobieta roześmiała się siarczyście, lecz przyjacielsko. Kilka osób z głębi knajpy zwróciło na chwilę wzrok w ich kierunku, lecz szybko uznawszy, że nie jest to rzecz godna ich zainteresowania, wrócili do swoich spraw.-Nie wiedziałam, że to aż taka prowincja... no, ale myślę, że masz prawo nie wiedzieć. To w sektorze Tenochiańskim. Trzy i pół tysiąca lat świetlnych od Ziemi w kierunku północnym, jeśli to ci bardziej pomoże – mrugnęła porozumiewawczo okiem. Kierunki w galaktyce byly oczywiście rzeczą umowną. Zwykło się przyjmować, że linia prosta wychodząca z centrum galaktyki i przechodząca przez Ziemię wyznacza północ. Dalej było już całkiem prosto.-Proszę mnie źle nie zrozumieć, madame – odpowiedział po chwili, niczym nie speszony – wiem gdzie jest ten sektor. Przypuszczałem nawet, że jest tam Sivenna. Zajmujecie się głównie produkcją linostali, czyż nie? – Aloise ponownie się uśmiechnęła i kiwnęła głową z aprobatą – Tak właśnie myślałem. Mam nadzieje, że nie odbiegnę zbytnio od prawdy, jeśli stwierdzę, że nie pochodzi pani z Sivenny. Czyż nie?-A na czym opierasz, młodzieńcze, swój wniosek? (Zeini w międzyczasie wziął solidnego łyka piwa)-No cóż, o ile mnie pamięć nie myli, to cały sektor został skolonizowany po buncie Tilly’ego. To raczej wyklucza rodzimych mieszkańców o białym kolorze skóry – odparł, obserwując wyraźnie jej reakcję. Wciąż była rozbawiona, a rozmowa wyraźnie sprawiała jej przyjemność.-Proszę, proszę, wiesz więcej o galaktyce niż większość mieszkańców stolicy. Nie przyszło ci może jednak do głowy, że bunt miał miejsce przed dwustu laty? Od tego czasu poziom tolerancji znacznie się tam zwiekszył (zwłaszcza zaś od czasu gdy stacjonuje tam garnizon Imperialny – dodał w myślach). Są tam nawet całe enklawy... nie, to złe słowo... całe miasta białych ludzi.-Co nie zmienia faku, iż pani się tam nie urodziła. Czyż nie? – dodał po chwili. Musiał przyznać, że i jego zaczęła bawić ta gierka.-Dlaczego tak sądzisz? – nawet nie zauważył tego spufalania. W gruncie rzeczy nic a nic mu to nie przeszkadzało.-Cóż, pani sposób wypowiadania się o sprawie sugeruje, że nie utożsamia się pani z ludźmi w tych... miastach (przez chwilę chciał powiedzieć ‘enklawach’), co znaczy, że nie urodziła się pani w jednej z nich. Z drugiej jednak strony z całą pewnością są tam też pojedyncze białe rodziny rozsiane po wszystkich światach sektora, ale nie może pani z nich pochodzić – dodał po chwili i wziął kolejnego łyka. Najwyraźniej zaciekawił kobietę, gdyż już po chwili zapytała dociekliwie:-A to dlaczego? Czy brakuje mi czegoś? – udawała przy tym lekkie oburzenie, lecz ani ona, ani on nie wzięli tego poważnie. Zeini roześmiał się.-Nie, nie moja droga. To prosta genetyka. Takie rodziny muszą się mieszać z, przepraszam z góry za wyrażenie, tubylcami, a co za tym idzie... – wzruszył ramionami. Tym razem oboje się roześmiali.-Jesteś niezwykle inteligentny – stwierdziła rzeczowo (i cholernie przystojny – pomyślała) – faktycznie, nie pomyślałam o tym, że dzieci takich rodzin to sami mulaci. Punkt dla ciebie. Czy chcesz zatem wiedzieć skąd pochodzę? – Zeini skinął głową.-Jeśli chce się pani ze mną podzielić tą informacją, to nie mam nic przeciwko – odparł. Miał pewne podejrzenia. Ten rodzaj inteligencji i te rysy twarzy przywodziły mu na myśl jego matkę, zatem powinien celować gdzieś...-Pochodzę z Davon. To w sektorze Lensen. Podejrzewam, że nie muszę ci tłumaczyć, gdzie on jest – najwyraźniej spodziwała się jakiejś paniki w jego oczach i niespodziewanej ucieczki. O nie, moja droga, nie pójdzie ci ze mną tak łatwo.-W samym środku Alterańskiej Strefy Zamkniętej – rzekł beznamiętnie. Jego matka była rodowitą Alteranką – wie pani, to ciekawe. Może i wiele sam sobie wydedukowałem, ale po prostu nie mogę sobie wytłumaczyć jak pani została żoną gubernatora Sivenny. Proszę mi wybaczyć, jeśli się mylę, ale nie wygląda pani na starszą niż czterdzieści pięć lat (tutaj zawsze odrobina kurtuazji działa na korzyść rozmówcy, w rzeczywistości wyglądała na pięćdziesiąt, ale to nie było istotne), a cały tamten sektor jest zamknięty od trzydziestu lat. Wiem, że prawo alterańskie zabrania wydawania kobiet za mąż przed dwudziestym piątym rokiem życia, przed zakończeniem edukacji, zatem musiała pani wyjść za mąż już po wprowadzeniu blokady.-Masz rację – odparła po chwili i lekko westchnęła – ech, to były dobre czasy, wiesz Zeini? Przed blokadą wszystkie światy sektora kwitły, nasza nauka i technologia stały na najwyższym poziomie. Nie, nie nasza, ICH – poprawiła się – ale moim zdaniem Imperator miał rację. Imperium jest potrzebne. Zresztą, nie będziemy przecież rozmawiać o polityce, czyż nie? – mrugnęła przyjacielsko okiem – W każdym razie mój obecny małżonek stacjonował w garnizonie na Davon. Był pułkownikiem i wiedział już wtedy, że dzięki koneksjom rodzinnym zajdzie wysoko. No, nie muszę ci chyba tłumaczyć, jak działa arystokracja (skinął głową). Tak na prawdę, nie ma w tej historii nic szczególnego. Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci, a on postanowil zabrać mnie ze sobą. Dzięki jego rodzinie nie było to tak trudne... no, choć dzisiaj pewnie miał by o wiele większy problem (ponowne skinienie głową – Senat osiemnaście lat temu zdecydował się wycofać pozostałe, bardzo nieliczne już garnizony z całej strefy, gdy zaczął się tam tworzyć kocioł. Imperator, chcąc-niechcąc, przyjął jego uchwałę). -Jaki los bywa zabawny, czyż nie? – stwierdził Zeini po chwili zadumy – Pochodzimy z dwóch teoretycznie wrogich sobie światów, a jednak siedzimy tu i rozmawiamy, ba, nawet sprawia nam to, no, a przynajmniej mi, przyjemność. -W istocie młodzieńcze – rzekła dopijając drinka. Machnęła ręką na kolejnego.-Wie pani, zawsze zastanawiałem się, jak wyglądają światy Alteran. Tyle się o nich mówi, a nikt nie potrafi dokładnie ich opisać. Czy mogła by pani.. („Och, mów mi Aloise”)A zatem, droga Aloise, czy mogłabyś opowiedzieć coś o... no, choćby Davon? – zauważył wyraźne wzruszenie. -No cóż, sama planeta nie różni się tak bardzo od Ziemi. Nie jest może tak wystawna czy tak gęsto zabudowana, ale technologicznie... no, sam wiesz. Ech, co mi tam – stwierdziła po chwili – Wiesz Zeini, byłam tam dwa lata temu – była z tego powodu najwyraźniej bardzo dumna. Bynajmniej nie bezpodstawnie.-Dwa lata temu? Ale jak? Przecież... – wyjąkał, ale Aloise machnęła ręką, by mu przerwać.-Blokada? Chłopcze, strefa obejmuje obszar o średnicy tysiąca lat świetlnych. Czy ty na prawdę uważasz że istnieje w tej galaktyce jakakolwiek siła mogąca go skutecznie pilnować? Jeśli tak, to jesteś bardziej naiwny, niż sądziłam – stwierdziła rozbawiona.-Nie, oczywiście że nie. Miałem na myśli tylko to, że taka podróż musi być bardzo droga i jeszcze bardziej niebezpieczna. No i ja, osobiście, nie znam żadnego pilota, który podjąłby się takiego lotu – odparł pospiesznie.-Cóż, masz prawo tego nie wiedzieć, ale istnieją w tej galaktyce ludzie zajmujący się tylko i wyłącznie szmuglowaniem innych przez blokadę. Co prawda zazwyczaj działa to w drugą stronę, ale za trochę dodatkowych kredytów... no, nie muszę ci chyba tłumaczyć jak to działa. Ziemia jest świetnym przykładem tego systemu. Oczywiście, była to droga i niebezpieczna wyprawa, a jednak musiałam się jej podjąć.-A to dlaczego? – zapytał szczerze zaciekawiony.-Bo wtedy właśnie zmarła moja matka. Chciałam się z nią pożegnać, wiesz chłopcze, ten jeden ostatni raz ujrzeć ją, nim spalą jej ciało. Moja siostra zgodziła się przetrzymać ją przez pewien czas w komorze kriogenicznej. Po wszystkim wróciłam na Sivennę. Jak widać, cała i zdrowa. -Moje kondolencje – wymamrotał – przepraszam, że wyciągam z ciebie takie smutne tematy. -Och, nie szkodzi. Już to wszystko przetrawiłam. Może i udało mi się przedostać na tamtą stronę, ale nie była to najszybsza i najwygodniejsza podróż mojego życia – dodała z powagą – miałam dużo czasu na rozmyślanie i opłakiwanie matki.-Tak, to zrozumiałe – stwierdził, choć właściwie słowa te same z niego wypłynęły.-Wiesz, chłopcze, może kiedyś odwiedzisz Sivennę? – spytała. Cholera, tylko nie to... Widząc jego zakłopotanie Aloise roześmiała się serdecznie – O nie, nie mój młodzieńcze. To tylko przyjacielskie zaproszenie. Bardzo kocham swojego męża i za nic w świecie go nie zdradzę – Zeini wyglądał na wyraźnie zmieszanego – a poza tym, mam śliczną córkę (ani przez chwilę nie wątpił w prawdziwość tego stwierdzenia, jeśli tylko nie miała w zwyczaju jeść tyle, co matka). To jej przydałby się ktoś dokładnie taki jak ty. Cóż, myślę, że wiesz, gdzie mnie szukać w razie potrzeby. Dobranoc, Zeini.-Dobranoc – odparł. Sivenna? Czemu by nie. Tylko dlaczego mam wrażenie że o czymś zapominam?Rozdział II„(…), choć to wszystko jest oczywiście jedynie spekulacjami. Wiadomo, że los takich ludzi, jak A. Walachowski czy Z. Tolis dziwnie splatał się z tym wątkiem, choć tylko o tyle, o ile sami się o tym wypowiadali, a jak powszechnie znany jest fakt, że nie należeli oni bynajmniej do ludzi wylewnych. W swoich ‘wspomnieniach’ A. Tolis wyraźnie opowiadał o spotkaniu z nimi, choć politycznie przemilczał wszystko, co wyjawił mu (trzeba oczywiście założyć, że musiał to zrobić) ojciec. Niezależni badacze, pokroju choćby H. Stigginsa twierdzą, że do tajemniczej kasty należały wielkie historyczne postacie, jak choćby dobry przecież znajomy samego Tolisa, (…)” „O czym gwiazdy milczą”F. TravisSam nie pamiętał, kiedy dotarł do swego pokoju. Z całą pewnością kilka piw później. Zresztą, czy to w ogóle ważne? Statek wszak dalej przemierzał bezkresne pustki galaktyki i będzie to robił jeszcze przez jakieś trzy czy cztery dni, zależnie od tego, która jest godzina... i jaki dziś dzień. Później znajdzie się na Callinis Star i trochę rozerwie. Spojrzał na zegar naścienny, zupełnie staromodny, ale wciąż funkcyjny (kiedyś musi sobie taki sprawić!). Wskazywał godzinę jedenastą czterdzieści trzy rano. Był trzeci lipca roku dwa tysiące pięćset osiemdziesiątego szóstego (standardowego kalendarza ziemskiego). Niespiesznie podszedł do swojego obistego holoterminalu i usiadł przed nim. Szybko udało mu się wprawnymi ruchami placów wywołać plan lotu – znajdowali się wciąż ponad trzy i pół tysiąca lat świetlnych od Ziemi i nieco ponad sześcset od jedynego postoju. Udało mu się w końcu odnaleźć poszukiwaną informację – statek wyjdzie z nadprzestrzeni za siedemdziesiąt sześć godzin (i dwadzieścia minut, jeśli kogoś to obchodzi), a siedem godzin później przybije do portu kosmicznego orbitującego wokół Callinis Star. Na dobrą sprawę, Zeini nic nie wiedział o tym świecie. Mapa galaktyki wskazywała, że znajduje się on na pograniczu światów centralnych, możliwe więc, że ma status świata rozwijającego się lub nawet przejściowego. Raczej nie należy do tych pogranicznych… Ujrzeć tam transgalaktyk… to by dopiero było coś.Nie mając nic lepszego do roboty, wywołał z terminalu informacje o Callinis i zaczął je studiować. Gwiazda typu G2, zatem mniejsza od Słońca, sześć planet w układzie, w tym tylko jedna zamieszkana, miliard dwieście milionów mieszkańców, świat przejściowy. Interesujące. Światy przejściowe były tak zwaną drugą sferą, tuż za centrum – należały do kategorii już nie potencjalnych, a pewnych przyszłych światów centralnych – co znacznie zwiększało poziom inwestycji i przepływu gotówki. Oczywiście, cały proces przejściowy był dosyć długotrwały, co było o tyle zrozumiałe, że Centrum zazdrośnie strzegło swego monopolu gospodarczego. Każdy świat mający jako-taki potencjał chciał dołączyć do ligi najbardziej rozwiniętych planet Imperium, które prosperowały dalej już samą siłą rozpędu. Można na to spojrzeć w ten sposób: po osiągnięciu pewnego potencjału gospodarczego i technologicznego rozwój postępował już samoczynnie, zapewniając wszystkim względny dobrobyt. Dlatego też światy, które jeszcze nie tak dawno były zapyziałymi dziurami pogranicza, stawały niemal na głowie, by przyciągać naukowców i wykształcony personel z centrum, szkolić własnych, rozwijać przemysł i tak dalej. Swoją drogą – pomyślał – to nieco chory system, ale sprawdza się znakomicie. Jedyny wyłom stanowiła w tym wszystkim Alterania... Jej mieszkańcy określali samych siebie mianem egalitarian. Nie znosili arystokratycznego podejścia Ziemian i pozostałych członków Ligi Centralnej, na czele z Imperatorem. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że w pewien dziwny sposób ich podejście działało. Światy, które zaczęły przechodzić na modłę alterańską szybko rozwijały się, burząc tym samym stary porządek. Inne potęgi gospodarcze, co chyba jasne, nie patrzyły na to zbyt życzliwie. Był to jeden z powodów zaognienia się konfliktu między Ziemią a Alteranią, a w efekcie późniejszej blokady i utworzenia Strefy. Wszystkie światy dostały wyraźną instrukcję – albo jesteście z Ziemią, albo dostaniecie takiego kopa, że się nie pozbieracie... i faktycznie, od czasów wprowadzenia blokady światów alterańskich (które notabene wciąż stanowiły część Imperium, przynajmniej teoretycznie), wszystko wróciło do normy (cokolwiek by to znaczyło). Co najśmieszniejsze, wszyscy zdawali się niedostrzegać wciąż rosnącego problemu. Wydawało się, że galaktyka pójdzie dalej swoim torem a Alteranie swoim, ale oto... zaczęły rodzić się trudności. Ci ostatni bowiem nie byli zbyt zadowoleni, rzecz jasna, ze swojej roli. Kilka lat temu pojawiły się informacje o tym, że Alteranie zbroją się, później szybko dementowane przez propagandę imperialną. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy. No, koniec dygresji.Mapa układu Callinis wyraźnie wskazywała na potężnie rozwinięty przemysł wydobywczy, bowiem o niczym innym nie mogło świadczyć blisko sto stacji górniczych. Najwyraźniej mieli pod dostatkiem surowców – to musiała być jedna z tych cech, które pozwoliły im na rozwój i ściągnięcie inwestorów z centrum. Spojrzał na historię systemu... skolonizowany w roku dwa tysiące trzysta siódmym... bla bla... początkowo świat rolniczy... jakieś bzdety o rodzajach upraw i problemach z plagą... o, jest. Od pięćset dwunastego świat sprzymierzony z korporacją CGN. Dziesięć lat później uzyskał status świata rozwijającego się. Doskonały przykład na wspaniałą działalność konglomeratów pangalaktycznych. Trzeba przyznać, że ich system działania był całkiem ciekawy. Plan działania takich firm zazwyczaj obejmował sto, stopięćdziesiąt lat naprzód. Czego jak czego, ale surowców zawsze będzie potrzeba więcej i więcej, mogli sobie zatem pozwolić na powolne wzbudzenie sympatii w ludziach, podniesienie populacji planety, zwiększenie jej statusu (by zmniejszyć podatki względne) i w końcu rozpocząć wydobycie, biorąc, powiedzmy pięćdziesiąt procent zysków. Wszyscy byli zadowoleni, a kasa płynęła teraz do kieszeni korporacji bez żadnego wkładu z jej strony i to nie strumieniami, a potężną rzeką. Zdarzyło mu się kiedyś czytać książkę o podobnego rodzaju działaniach korporacji. Autor, zdaje się, wyliczył, że przy miesięcznym wydobyciu rzędu kilkuset milionów ton i standardowej stawce procentowej wynoszącej pięćdziesiąt procent zysku, korporacji wszelkie nakłady poniesione na szeroko rozumiany rozwój planety zwrócą się nie poźniej, niż po dziesięciu latach. Samo wydobycie, przy dobrych wiatrach, mogło potrwać nawet około stu lat, jeśli było prowadzone w sposób rozważny. Ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że zostali wystrychnięci na dudka dopiero w momencie, kiedy korporacja faktycznie była już tak bardzo do przodu, że uprzejmie zgadzała się stopniowo zmniejszyć swój procent, ku powszechnemu zadowoleniu. Wszyscy wygrywali i byli szczęśliwi, a życie toczyło się dalej już swoim torem. Do zakończenia wydobycia planeta zyskiwała tak wielki kapitał, ze z łatwością mogła się przestawić na innego rodzaju działalność, co też w końcu następowało. Tym samym galaktyka zyskiwała kolejny potężnie rozwinięty świat centralny. W chwili obecnej było to zjawisko dosyć powszechne, choć cały projekt ukończyło ledwie około trzysta planet. W trakcie, z tego co się orientował, było około tysiąca. Wzdrygnął się lekko na myśl, że za jakieś dwieście lat w galaktyce nie będzie dwustu światów centralnych (o populacji przekraczającej cztery miliardy), lecz całe tysiące. Oczywiście, jeśli wszystko przez przypadek nie zwali się na łeb w międzyczasie. Nie, to niemożliwe...Resztę dnia przeglądał różne mniej lub bardziej ciekawe informacje o ostatnich działaniach korporacji. Niewiele go to interesowało, ale mogło mu się kiedyś przyznać. Wieczorem zamówił kolację do pokoju, obejrzał jakiś nowy holofilm i poszedł spać. Znowu miał koszmary, choć jak zwykle nic nie pamiętał. Gdy się obudził, była dziewiąta rano, zatem przyzwoita godzina na śniadanie. Brał właśnie prysznic, gdy zdarzyło się coś dziwnego. Ktoś zadzwonił do jego drzwi. Było to o tyle ciekawe, że musiał to być ktoś z załogi, a o ile sobie przypominał, niczego nie zamawiał. Nie, zdecydowanie niczego nie zamawiał. Wielokrotnie latał podobnymi statkami i nigdy nie zdarzyło mu się podobne naruszenie prywatności ze strony załogi. Płacąc ponad tysiąc kredytów oczekiwał, że nikt nie będzie mu przeszkadzał, o ile sam sobie tego nie zażyczy. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że być może to Aloise przyszła go odwiedzić, lecz szybko odrzucił tę ewentualność. Nie miała prawa znać lokalizacji jego kajuty, było by to jeszcze większe naruszenie jego prywatności. Szybko wyłączył strumieć wody i uruchomił suszenie. Gdy tylko dobiegło ono końca, zarzucił na siebie szlafrok, przewiązał go i otworzył drzwi. Cóż, na brak dobrych obyczajów należy odpowiadać tym samym. Na korytarzu faktycznie stał członek załogi. Sądząc z oznaczeń na jego ramieniu, był to starszy steward. Rzucił badawczo wzrokiem na odzienie Zeiniego, po czym speszony wzdrygnął się.-Najmocniej przepraszam, panie Tolis, za zakłócenie pańskiej prywatności – rozpoczął nieco niepewnie – ale będzie się pan musial udać do jednej z sal wspólnych – dodał nieco pewniej, najwyraźniej chcąc zachować autorytet.-A to niby dlaczego? – zapytał Zeini niewzruszonym głosem. Zdawał sobie powagę z powagi sytuacji – sale wspólne znajdowały się w samym centrum okrętu i były jego najlepiej ekranowaną częścią, skierowanie tam pasażerów nie mogło oznaczać nic innego, jak poważne niebezpieczeństwo. Dużo łatwiej jednak będzie dowiedzieć się czegoś o tym, co właściwie się dzieje od jego rozmówcy, niż dowiedzieć się czegoś na miejscu.-Przykro mi, nie mogę panu udzielić tej informacji – stwierdził steward – zechciałby pan przywdziać odpowiedni ubiór i pójść... -Nigdzie nie pójdę, póki nie będę wiedział po co tam idę – przerwał załogantowi niezmienionym głosem, wyraźnie pesząc go.-Ależ proszę pana, to rozkaz kapitana... – odparł po chwili niepewnie.-Może być nawet samego gubernatora sektora, guzik mnie to obchodzi. Jak pan mi powie o co chodzi, to z czystej uprzejmości zastosuję się do polecenia. W przeciwnym razie żegnam – steward przez chwilę się zastanawiał. Zeini rozumiał dobrze jego pozycję – jeśli pozostawi go tutaj, złamie rozkaz kapitana. Jeśli doprowadzi go do sali siłą lub w jakikolwiek sposób zmusi do opuszczenia kajuty – popełni ciężkie przestępstwo. Jeśli powie mu co się dzieje – być może wywoła panikę, która i tak jest niemal nieunikniona. Należało zatem zagrać dokładnie tak, by wybrał najrozsądniejsze wyjście – Proszę się nie obawiać, nikomu nic nie powiem. Po prostu – uśmiechnął się przyjacielsko – być może będę mógł pomóc, a nawet jeśli nie, to będę spokojniejszy siedząc i wiedząc, że inni robią wszystko, co w ich mocy by uratować sytuację, która prawdopodobnie jest zła. Czyż nie?-Tak – odparł bez zastanowienia jego rozmówca, by po chwili skrzywić się. Dał się wkopać i nie miał już wyjścia – No dobrze, panie Tolis. Przelatywaliśmy w okolicy układu Nemirs gdy okazało się, że najwyraźniej postanowił on dołączyć do Alteran. Musiało się to wydarzyć niedawno, gdyż nie przybyła jeszcze flota imperialna by objąc go blokadą i przyłączyć do Strefy...-Nemirs? A po jaką cholerę oni mieli by zmieniać stronę? Przecież to świat przejściowy – odparł zdziwiony Zeini. Faktycznie, układ ten był zapewne najbardziej rozwiniętym systemem w promieniu dwustu lat świetlnych.-Nie mam pojęcia, proszę pana. W każdym razie ich statki zagrodziły nam drogę i kazały wyjść z nadświetlnej. Nie wiemy czego chcą, ale gramy na zwłokę, podczas gdy pasażerów odsyłamy w bezpieczne miejsce. Czy ta odpowiedź pana satysfakcjonuje? – zapytał złośliwie, wyraźnie zirytowany.-Tak, tak. Proszę mi dać minutę – zamknął drzwi i szybko wdział ubranie codzienne. Sprawdził swój pulser naręczny, broń od kilku lat zakazaną, głównie ze względu na to, iż zasadniczo był to implant wbudowany w kończynę. Nie była to najskuteczniejsza broń w galaktyce, ale z pewnością jedna z najtrudniej wykrywalnych, a o to przecież chodziło. Zresztą, mial nadzieję, że nie będzie mu potrzebna. Oby. Nie minęła zapowiedziana minuta, gdy opuścił pomieszczenie, ku wyraźnej uldze stewarda. Ten ostatni najwyraźniej przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej było by samemu odeskortować niesfornego pasażera na miejsce, ale najwyraźniej odpuścił. Skinął mu głową i udał się w kierunku kolejnych drzwi. Zeini nie miał najmniejszego problemu ze znalezieniem drogi – ściany korytarzy poznaczone były różnego koloru liniami, z których każda wskazywała drogę do innego pomieszczenia. Niebieskie (bo tak było w zwyczaju) wskazywały najszybszą drogę do sali wspólnej, toteż podążał wciąż ich śladem. Musiał zjechać windą całe dwa pokłady niżej i przejść jeszcze jakieś dwieście metrów, lecz w końcu dotarł na miejsce. Dwóch marines uzbrojonych w karabiny pulserowe stało przed pancernymi drzwiami (które musiały wcześniej być skryte, normalnie bowiem sale te były otwarte cały czas) i najwyraźniej nadzorowało sytuację. Zeini czekał na standardowe „stój, kto idzie!”, lecz tych dwoje najwyraźniej uparło się, by go zawieść. Miast tego bowiem ledwie rzucili na niego okiem i skineli doń głowami, podczas gdy drzwi zmieniły się w sześć równych trójkątów i zniknęły w ścianie. Po przekroczeniu progu zatłoczonego, jak już zdążył zauważyć, pomieszczenia, pancerz ponownie pojawił się za jego plecami. Niezbyt się zastanawiając, znalazł pierwsze lepsze dosyć odosobnione miejsce i usiadł. Cholera jasna, sprawy muszą się mieć znacznie gorzej niż mi się wydawało. Czy to możliwe by przez miesiąc wydarzyło się aż tak wiele? Zaczął się zastanawiać nad obecną sytuacją. Namirs znajdował się co prawda blisko Alterańskiej Strefy Zamkniętej, ale nie znowu tak blisko, jak, dajmy na to Alenar, o którym wspominała Liz. Poza tym nie mógł wcześniej dawać jakichkolwiek śladów zdrady, gdyż w przeciwnym wypadku aż roiło by się tu od okrętów floty i sił bezpieczeństwa. Coś mu w tej układance nie pasowało, tylko nie mógł odgadnąć co takiego. To musiał być zamach stanu – stwierdził po chwili. Oznacza to, że najprawdopodobniej na samej planecie w tej chwili toczą się wciąż walki między oddziałami lojalnymi wobec Imperatora a zwolennikami Alteran. Możliwe zresztą, że podobnie jest, jeżeli idzie o lokalny garnizon floty. To było raczej niezwykłe – bardzo rzadko światy przechodziły na drugą stronę nie mając całkowitego poparcia ludu. To mogło – i zazwyczaj zresztą tak było – skończyć się tragicznie. Łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której władza narzuca jednego dnia zupełnie inny sposób myślenia całej planecie, która prosperowała do tej pory całkiem nieźle. Owszem, część osób się dostosuje, ale znajdą się czynniki, które choćby z czystej pychy nigdy na to nie przystaną. Tarcia są nieuniknione niemal w każdej grupie społecznej, poczynając od pracowników fizycznych, na wojsku kończąc. A tarcia w wojsku nigdy nie oznaczają nic dobrego. Zeini nie mógł sobie przypomnieć żadnego równie silnie rozwiniętego, który przeszedłby na stronę Alteran. Owszem, dokonało tego nawet kilka przejściowych, ale nigdy tak dobrze prosperujących... bo i po jaką cholerę? Wszyscy mieszkańcy centrum wiedzieli, że cały ten cholerny egalitaryzm jest stworzony specjalnie dla najbiedniejszych światów i z reguły im planeta bogatsza, tym mniej podatna na jego wpływy. System w końcu tak działał, by stopniowo każdy wypływał na szczyt, a gdy już się tam dostał, pozostawał w tym miejscu (zasada Younga – „każdy świat musi przejść pięć faz rozwoju, lecz gdy zostanie światem centralnym, to już na zawsze”). Alteranie mieli odmienne zdanie. Nie tolerowali arystokracji, święcie wierzyli w „demokrację”, choć wszyscy wiedzieli, że ich tak zwane wybory są wieczenie ustawiane (w przeciwieństwie do naszych, senackich – pomyślał z dumą Zeini, choć po chwili zreflektował się, że Senatorów wybierają tylko mieszkańcy światów centralnych). Ich atrakcyjność polegała głównie na modelu państwa opiekuńczego. Rząd zapewniał pracę, jedzenie, wykształcenie, opiekę medyczną i w zasadzie wszystko inne. Tyle tylko, że rząd zgarniał też wszystkie ponadprogramowe (tak to sie politycznie nazywało) dochody. Sprowadzało się to do tego, że wśród Alteran nie było bogaczy w naszym rozumieniu tego słowa, ale też nie było biednych. Dla biednych społeczeństw planet pogranicza była to szalenie kusząca perspektywa, lecz dla planet, gdzie klasa średnia stanowiła tak duży procent… Tak. Zdecydowanie coś tu nie gra. Tylko co?Jakieś pół godziny po przybyciu Zeiniego przestali się pojawiać kolejni przybysze. W sumie było ich na sali około trzystu. Znajdowali się w raczej przestronnym pomieszczeniu, długim na jakieś sto metrów i szerokim na pięćdziesiąt – pozornie straszne marnotrawstwo miejsca, lecz wymogi bezpieczeństwa nakazywały właśnie na wypadek podobnych sytuacji, by we wnętrzu każdego okrętu znajdowało się podobna, ekranowana sala, do której można było łatwo zaryglować wszystkie wejścia w razie potrzeby. Rozejrzawszy się uważnie, zauważył co najmniej dwóch marines starannie skrywajacych broń średniego kalibru. Nie chcieli straszyć ludzi i zdecydowana większość gości nawet nie zwracała na nich uwagi. Pozostali byli na tyle rozgarnięci, by siedzieć cicho. Po krótkiej analizie Zeini uznał, że muszą być specjalistami. Ustawili się w takich pozycjach, by w razie potrzeby móc bez przeszkód otworzyć ogień w kierunku wejścia, przed którym stało dwoje wartowników. W każdym razie mieli całkiem dobre osłony i niewielu ludzi pomiędzy sobą a potencjalnymi celami. Uznawszy, że może się przydać, także i on zmienił swoje miejsce – znalazł się w samym rogu sali, przylegając do jej krótszego boku, w którym były drzwi, odległe o dwadzieścia metrów. Jeśli wejdzie tu ktoś nieproszony, będzie mógł bez przeszkód strzelać do niego z tyłu. Nie było to może najodważniejsze z wyjść, ale zdecydowanie najbardziej efektywne. Nikt nie lubił być brany w dwa ognie.Upłynęło kolejnych kilkanaście spokojnych minut, gdy niespodziewanie zaczęły unosić się pancerne żaluzje na burcie okrętu, ukazując po raz kolejny gwiazdy. Ze względów bezpieczeństwa w trakcie lotu nadprzestrzennego zawsze pozostawały opuszczone, a podnosiły się automatycznie po przejsciu w lot podświetlny. Statek musiał wciąż poruszać się bardzo szybko, toteż minie trochę czasu, gdy w końcu dowiedzą się czegoś nowego... albo i nie. Jakąś godzinę później w oddali za oknem ukazał się bliżej nieokreślony obiekt, w którym chwilę później można było rozpoznać statek, a właściwie okręt (wskazywała na to jego smukła sylwetka). Zbliżał się powoli, lecz konsekwentnie aż do czasu, gdy znalazł się jakieś trzy kilometry od Eukidessa, najwyraźniej dostosowując prędkość i przyspieszenie do tego ostatniego. Był doskonale widoczny dzięki swym światłom pozycyjnym i burtowemu oświetleniu. Nie było powodu by zaciemniać okręt w przestrzeni – radary i tak wykrywały źródła promieniowania (najróżniejszych typów), a same światła ułatwiały oględziny statku i były swoistą tradycją. Tak czy owak, towarzysz Eukidessa nie był dużym okrętem. Miał może dwieście metrów długości... w każdym razie nie więcej niż trzysta. Klasyfikacja była jasna – lekki krążownik, najprawdopodobniej klasy Mercenary. Podejście na tak niewielką odległość było rzecz jasna kurtuazją z jego strony – coś w stylu powiedzenia „Hej, jestem tak blisko, że w zasadzie mogę wam odstrzelić małego palca u nogi”. Współczesne bitwy kosmiczne (które zdarzały się raczej rzadko i najczęściej w symulacjach) toczyły się zazwyczaj na odległości rzędu kilkuset tysięcy kilometrów, choć maksymalny zasięg (skuteczny) rakiet dalekiego zasięgu wynosił nawet do kilku minut świetlnych (podobno z takiej właśnie odległości Max Kolarov rozprawił się z krążownikiem pirackim w sektorze Zerya). Bliska odległość krążownika oznaczała jeszcze jedno – jego celem było dokładnie to, czego wszyscy najbardziej się obawiali. Abordaż.Minęło wiele minut, nim w końcu (sic!) od okrętu wojennego oddaliła się mniejsza jednostka zmierzająca wprost ku Eukidessowi. Był to wahadłowiec średniego zasięgu, co dało się bez problemu poznać po jego kształcie i wielkości. Na pokładzie nie mógł mieć więcej, niż pięćdziesięciu marines i to raczej bez zbroi wspomaganych. Nie jest zatem tak tragicznie, jak by mogło być. Trzeba jednak pamiętać, że krążownik wciąż może bez problemu rozstrzelać transgalaktyk, jeśli zajdzie taka potrzeba – lepiej zatem być grzecznym i słuchać poleceń. Kolejne pół godziny. Wahadłowiec musiał już dawno zadokować. Przez chwilę dało się słyszeć odległe odgłosy strzałów, które jednak szybko umilkły. W końcu jednak wymiana ognia rozpoczęła się na nowo i to znacznie bliżej, gdyż tuż za pancernymi drzwiami. Nie trwała ona długo, ale była niesamowicie zażarta – przynajmniej tak można było sądzić po jej ‘oprawie’ dźwiekowej. Ta jednak też musiała ucichnąć. Dwóch marines nie stanowiło zapewne żadnego wyzwania dla grupy abordażowej, zwłaszcza zaś, że z jednej strony znajdowali się zapewne wyszkoleni żołnierze, a z drugiej najemnicy wynajęci tylko do ochrony pasażerów statku. Teoretycznie ta sytuacja nie powinna była zaistnieć... Moje parszywe szczęście... No, ale weź się w garść Zeini. Nic w tej chwili na to nie poradzisz! Przyszła kolej na ostatnią przeszkodę oddzielającą setki pasażerów od uzbrojonych po zęby najeźdźców. Z początku, ku panice ludzi, tylko walili w pancerz, co było niemal niesłyszalne, lecz wywoływała dziwne drgania harmoniczne. Gdy w końcu, po około minucie, przestali, bynajmniej nikomu specjalnie nie ulżyło. Byli cierpliwi – najwyraźniej mieli czas, a przynajmniej tak myśleli. Postanowili rozwiązać problem drzwi przecinając je palnikiem kwantowym (który z jakimkolwiek innym palnikiem miał niewiele wspólnego), choć mogli je zwyczajnie wysadzić (prawdopodobnie robiąc z sali wspólnej wielki, masowy grób – od wewnątrz przypominałoby to wrzucenie granatu). Zeiniemu, ani nikomu innemu z obecnych jakoś to nie przeszkadzało. W oddali, za oknami, wciąż majestatycznie sunął krążownik tych... no, kimkolwiek by nie byli. Pocieszające było tylko to, że nie strzelał. Najwyraźniej zależało im na statku jak najmniej uszkodzonym, być może też na pasażerach, lub choćby niektórych z nich. Musieli już dotrzeć do manifestu i dowiedzieć się, że jest na pokładzie kilka szych. Zeini, choć sam listy pasażerów nie oglądał, był tego pewien. Na Encylii zawsze było pełno szych i zawsze wracały na Ziemię jak najszybciej, by nie podpaść swoim przełożonym. Tak już się sprawy miały. No i, jak by na to nie patrzeć, jego nazwisko też musieli dojrzeć.W końcu w pancernych drzwiach zaczęła pojawiać się dziura, z początku niewielka, lecz stale się rozszerzająca. Widać było, że marines zastanawiali się, czy strzelać do owego otworu – był to jeden z największych dylematów żołnierza. Teraz najprościej byłoby przeciwnika zatrzymać, ale mógł on w każdej chwili postanowić jednak wysadzić drzwi. Jeśli nawet tego by nie zrobił, mógł zacząć strzelać na oślep. Efekt podobny. Jeśli wpuszczą napastników do środka, przynajmniej będą mogli skupić na sobie ogień... no, chyba że napastnikom nie zależy na jeńcach. Wtedy popełnią błąd nie wybaczalny w skutkach. Najwyraźniej jednak postanowili nie strzelać, gdyż ułożyli sobie pozorne umocnienia z różnego rodzaju stołów i mebli, zaganiając cywilów na drugi koniec sali (teraz już było wiadomo, że na sali było tylko pięciu marines). Każdy z nich miał średni karabin pulsacyjny. Posiadali też generator pola, co prawda słaby (policyjny raczej niż militarny), lecz jednak. Był to sprzęt najwyższej klasy, okropnie drogi i rzadko używany, no chyba że przez siły specjalne. Imperator najwyraźniej dbał o swoich ludzi. Chwała mu za to. Zeini pozostał schowany w rogu sali – marines najwyraźniej nie zauważyli go, a nawet jeśli, to postanowili zostawić go w spokoju. Mieli bardziej naglące sprawy na głowie niż użeranie się z ‘niesfornymi pasażerami’. ‘Umocnienia’ znajdowały się jakieś dwadzieścia metrów od drzwi. Cała piątka rozstawiona była w poprzek sali, z bronią wycelowaną w nie tak, by otworzyć ogień, gdy tylko pierwsi napastnicy wejdą do wewnątrz. Ich jedynym zadaniem było sprawić, by już nigdy tego pomieszczenia nie opuścili. W końcu dziura w drzwiach powiększyła się na tyle, by przepuścić człowieka, lecz wciąż nikt nie przechodził. Obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że było by to samobójstwo (dla osoby, która chciała by wejść do wewnątrz, rzecz jasna). Sam pancerz nie mógł jednak wytrzymać dłużej i – ku jeszcze większej panice pasażerów – ustąpił. Resztki drzwi gruchnęły w ziemię z donośnym hukiem, a tuż za nimi pojawiło się co najmniej dziesięciu ubranych na czarno żołnierzy. W przeciwieństwie do walki planetarnej, na statkach nie było najmniejszego sensu używać klasycznych barw maskujących, bo i jakoś roślinności było tu jakby mniej... Pierwszych dwóch padło, nim zdążyli jeszcze oddać jakiś strzał, reszta zaś, posyłając salwę za salwą niemal na oślep, rozpaczliwie szukała jakiegoś schronienia. Marines w tym czasie metodycznie obierali cele i byli wobec ‘szczęśliwców’ tak uparci, że zazwyczaj po chwili pozostawała po nich ledwie mokra plama na ścianie. Pod osłoną dwóch kolejnych napastników do sali wparował kolejny żołnierz, który najwidoczniej miał na plecach generator pola siłowego i to typu wojskowego, gdyż strzały z karabinów marines zaczęły odbijać się bądź też były wchłaniane przez niewidoczną ścianę pomiędzy nimi, a napastnikami. Było rzeczą jasną, że pierwsze padnie ich własne pole i tak też się stało – pod naporem teraz już blisko piętnastu karabinów pole siłowe obrońców padło, zaś chwilę później jeden z nich nieomal eksplodował, trafiony pociskiem dużego kalibru. Parę sekund później dołączył do niego towarzysz. Walka była skończona.Jeden z marines uniósł broń w górę, samemu chowając się wciąż za umocnieniem, zaś postać do tej pory trzymająca się z tyłu, najwyraźniej dowódca żołnierzy, rozkazał im przerwać ogień. Posłuchali go błyskawicznie i to co do jednego (co wskazywało na ich doskonałe wyszkolenie). Towarzysze marine również złożyli broń, a najlepsze w tym wszystkim było to, że nikt w dalszym ciągu nie zorientował sie, że Zeini jest na tyłach przeciwnika, może z dziesięć metrów od samego dowódcy i piętnaście od żołnierza z generatorem pola siłowego. Marine wciąż unosili broń w górze. Dowódca odezwał się do jednego z (najwyraźniej) podoficerów – „Weź tych z listy, resztę zabić”. Nie musiał dwa razy powtarzać, ani podoficerowi, ani Zeiniemu. Podczas gdy żołnierz zaczął wydawać rozkazy towarzyszom, Tolis wycelował starannie swój pulser naręczny wprost w generator pola, zamknął oczy, szybko przeżegnał się, sprawdził jeszcze raz położenie celu i zgodnie z komendą jego ośrodka nerwowego – broń wypaliła. Pocisk z podobnej broni nie miałby najmniejszej szansy przebicia pola siłowego od frontu – to było zupełnie wykluczone. Na całe szczęście Zeini doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że większość pól tworzy ledwie półkole, a co za tym idzie, jego strzał przeszedł tuż obok zagięcia sfery i trafiwszy w generator wielkości plecaka, eksplodował z donośnym hukiem, przy okazji przepołowiając pechowego żołnierza, który dotąd służył za mobilną osłonę. Przyszło mu na myśl, że być może ustawił siłę strzału nieco za mocno, ale co tam...Jak na komendę troje marines padło na ziemię i zaczęło okrutną, bezlitosną rzeź – w tej chwili napastnicy, mimo przewagi liczebnej, byli na zupełnie odsłoniętej pozycji, a ich zaskoczenie było całkowite. Zeini zdążył już ponownie wypalić w kierunku odwracającego się właśnie w jego stronę dowódcę napastników. Przez chwilę miał wrażenie, że zauważył w jego twarzy wyraz szacunku, czy cokolwiek innego mogło to być – nigdy tak naprawdę się o tym nie przekonał. Pocisk o sile podobnej jak ostatnio trafił w oficera i rzucił go na drugi koniec sali, wprost na ścianę. Broń niemal się przegrzała. Udało mu się oddać jeszcze dwa strzały, każdym posyłając na tamten świat jednego z napastników. Gdy pozostało ich czterech, złożyli broń. Cóż, pozostał jeszcze tylko wrogi krążownik, który zaraz otworzy ogień, ale wszystko po kolei. Minie chwila, nim zorientują się, że stracili kontakt z grupą abordażową. Dwóch marine sprawnie i z wielką gracją obezwładniło pozostałych ‘czarnych’ (technika ‘kolbą w łeb’ miała się całkiem dobrze mimo upływu czasu). Jeden z nich podszedł z wycelowaną wciąż bronią i zdziwioną miną w kierunku Zeiniego, lecz ten nie miał teraz czasu na tłumaczenie. Wyciągnął z kieszeni niewielki żeton i ukazał go najemnikowi, który zbadawszy go dokładnie wzrokiem, pokiwał tylko głową ze zrozumieniem i opuścił broń.Na małym kawałku metalu widniał napis ISB, który rozszyfrować można jako Imperial Security Bureau, czyli popularnie zwany wywiad imperialny. Nikomu nie trzeba było mówić nic więcej na ten temat. Ktokolwiek nie zobaczyłby tego napisu, natychmiast zaczynał się pocić i stawał się potulny jak owieczka. Oczywiście, za wyjątkiem niedawnych napastników... i Alteran, rzecz jasna. Dowódca grupy abordażowej wciąż się jeszcze ruszał, raczej niezdarnie, bowiem przypominało to ledwie drgawki pośmiertne, lecz z całą pewnością jeszcze żył. Jego oczy błądziły bowiem po całym pomieszczeniu niczym szalone, niby to szukając czegoś. Ciężko było sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł wciąż być żywy po otrzymaniu takiego trafienia, które notabene zrobiło w jego korpusie wyrwę o średnicy dziesięciu centymetrów. Tolis nie zwrócił na to zbytniej uwagi, choć powinien był. Bardziej jednak zainteresował go zupełny brak krwi w miejscu, gdzie leżała jego ofiara, wciąż oparta o ścianę. Podszedłwszy do niego, zaczął uważnie badać całe otoczenie, stwierdzając jednoznacznie, że nie ma w okolicy ani śladu osocza. Przyjrzał się ranie i zauważył, że i ona jest niby sucha, chociaż... zawołał jednego z marine i wziął od niego karabin, by chwilę później jego lufą dotknąć wnętrza rany. Żołnierz przestał się ruszać dosłownie kilka sekund wcześniej. Szkoda, nie odpowie na żadne pytania… no, ale może jego ludzie będą wiedzieć coś więcej. Nimi jednak zajmiemy się później. Wyciągnąwszy broń zauważył, że na jej wylocie znajduje się czarna maź, nieco przypominająca smar. Co do cholery!? Marine przyglądał się całej sytuacji z niekrytym zainteresowaniem. Jego towarzysz wyprowadził właśnie pozostałych napastników, trzymając ich na muszce, w asyście dwóch pasażerów Eukidessa, teraz już uzbrojonych. -Jaki jest wasz stopień, żołnierzu? – Było to co prawda niewłaściwie postawione pytanie, gdyż zwrócił się do najemnika, w tej jednak chwili było to najmniej istotne.-Sierżant Levsky, sir. – odparł marine. -Dobrze sierżancie. Gdy tylko wróci wasz towarzysz, sprawicie, by to... ciało... trafiło do mojej kajuty. Numer dwadzieścia siedem D. Czy to jasne?-Jak słońce, sir. Czy mogę w jeszcze jakiś sposób pomóc? – spytał. Samo przebywanie w pobliżu, najwyraźniej, oficera ISB było dla niego chyba bardziej stresujące niż nie tak odległa w czasie walka, toteż wolał poznać wszystkie jego życzenia i zniknąć mu z oczu na jak najdłuższy okres. -Owszem. Gdyby ktoś pana pytał, ktokolwiek, to będzie pan zupełnie pewien, że osobiście wyrzucił to ścierwo przez śluzę. Wraz z resztą tych tu – wskazał ręką na martwych napastników – i niech pan lepiej o tym pamięta, Levsky. Bo ja będę pamiętał o panu, jeśli ktoś wypaple. Pana zadaniem jest sprawić, by te zwłoki magicznie zjawiły się w mojej kajucie i by nikt o tym nie wiedział. Nawet pan. -Aye aye, sir – odparł sztywno, salutując. Gdy tylko wrócił drugi najemnik, sierżant wydał mu rozkaz wyrzucenia za burtę ciał pozostałych członków grupy abordażowej. Sam zarzucił sobie na ramię dowódcę i opuścił salę. Z uzbrojonych ludzi pozostał w niej Zeini i garstka pasażerów. No, to jedno z głowy. Gdyby nie ten cholerny krążownik, to było by całkiem miło... Ten ostatni jednak nie zamierzał poprawiać nikomu dnia. Nie minęło pięć minut od czasu, gdy marine zaczęli wyrzucać przez pobliskie śluzy ciała, gdy okręt wojenny otworzył ogień. Całkiem ciekawie wyglądały strzały potężnych dział z tak niewielkiej odległości, a okrętem potężnie zatrzęsło. Oczywiście, nie była to salwa oddana wprost w Eukidessa, gdyż w takim wypadku po prostu przestał by on istnieć. Śluzy znajdowały się dosyć blisko sali wspólnej, toteż całe opróżnianie poszło relatywnie szybko. W tym to dopiero momencie Zeini uświadomił sobie, że przy promie abordażowym musiało zostać przynajmniej dwóch napastników, być może kilku było też na mostku... choć nie, gdyby byli na mostku, krążownik nie otworzył by ognia... zatem albo wszyscy oficerowie byli martwi, albo uwięzieni. Prawdopodobnie jedno i drugie. Po części. Skrzywił się, lecz szybko na jego twarz po raz kolejny wróciła maska z kamienia. Nie może sobie pozwolić na słabość. Nie tutaj i nie w tej chwili. Przypomniał sobie, że marine stracili kontakt z mostkiem chwilę po przydokowaniu promu… tak, teraz pamiętał to wyraźnie. Byli wtedy bardzo poddenerwowani a on nie zwrócił na to uwagi. Cokolwiek się stało z jego obsadą, chwilowo nic nie można było na to poradzić. Można tylko mieć nadzieję, że... krążownik oddał właśnie kolejną salwę, a po chwili odcumował od niego drugi prom. Najwyraźniej dawał znać, że jeśli coś złego spotka jego załogę, nie zawaha się ani chwili... Wszyscy obecni patrzyli na to jak zahipnotyzowani. Wahadłowiec powoli, acz konsekwentnie zmierzał w kierunku transgalaktyka. Tym razem nie uda się żadne zaskoczenie, będą przygotowani i cholernie wściekli. Zeini wątpił, czy będą w ogóle chcieli jeńców, mając na uwadze śmierć tylu towarzyszy... no, ale to zależy od tego, kim oni do cholery są. Ich mundury nie wskazywały na nic konkretnego, być może byli to piraci, a to rokowało pewne nadzieje. Wszak ich obchodzą tylko pieniądze i raczej nie zabiją kur znoszących złote jaja... jednak jeśli dowiedzą się, że na pokładzie jest oficer ISB... Brr, przerażające. Cokolwiek by się nie działo, nie wezmą mnie żywcem! Nie było mu dane dokończyć rozważań o swej przyszłości, a będąc precyzyjnym – wątpliwej przyszłości. Ku zdumieniu jego i reszty pasażerów, prom znajdujący się już całkiem blisko statku, eksplodował, choć właściwszym określeniem zdaje się implozja. Oczywiście, dało to tylko efekt wizualny, gdyż dźwięk się w próżni nie rozchodzi, mimo to jednak fajerwerki były przednie. Cały tlen z jego pokładu musiał się przecież wypalić. Czyżby...? Osłony krążownika zajarzyły się blaskiem tysięcy słońc tak jasnych, że nie dało się patrzeć w ich kierunku. Pomiędzy niego a transgalaktyk majestatycznie ‘wciskał się’ potężny okręt liniowy floty, zasypując niewielką jednostkę wojenną istną lawiną ognia. No, niech mi ktoś jeszcze powie, że floty nigdy nie ma, gdy jest potrzebna! Przypomniała mu się stara reklama z holowizji, gdzie oficer floty, wyglądający, wypisz-wymaluj, na greckiego boga (zdaje się, że Apollina), mówił: „Wstąp do floty już dziś! Nie zwlekaj! Kariera, szacunek, przyjaźń i nie tylko! My zawsze jesteśmy tam, gdzie nas potrzeba! Obywatelu, twe Imperium cię potrzebuje!” Oczywiście, wtedy, jak wielu jego znajomych, śmiał się z tego. Od czasów buntu Tilly’ego flota nie miała w zasadzie nic do roboty, no może poza blokadą w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Nie licząc, rzecz jasna, zwalczania piractwa i temu podobnych zajęć typowo policyjnych. Niemniej jednak, kariera we flocie w istocie była niekiedy jedyną perspektywą na jakikolwiek rozwój dla mieszkańców światów obrzeża, choć na wielu z nich panicznie bano się przestrzeni. Sądząc po rozmiarach olbrzyma, który był porównywalny do Eukidessa, musiał być to co najmniej pancernik. Nie największy okręt we flocie, ale z krążownikiem, ba, nawet z eskadrą krążowników nie miałby większego problemu. Wkrótce jego sylwetka w całości odgrodziła transgalaktyk od napastnika, podczas gdy ten ostatni wymieniał salwy burtowe z okrętem floty w beznadziejnej walce. Zeini był niemal pewien, że gdzieś w oddali znajduje się jeszcze przynajmniej kilka statków imperialnych. W tej jednak chwili mało go to obchodziło. Opuścił salę wspólną, wrócił do własnej kabiny, rzucił się na łóżko (obok leżących na podłodze „zwłok”) i… zasnął. Bycie bohaterem to ciężki kawałek chleba i nic obchodziło go, że wstał ledwie przed kilkoma godzinami. Wiedział, że inni zrobią wszystko za niego, gdy nadejdzie pora. Eh, a to miał być taki miły dzień...