hel-3-b-iext47374727.jpg

Wydana dwa miesiące temu najnowsza powieść Jarosława Grzędowicza "Hel 3" to połączenie sarmackiego science fiction i ułańskiej fantazji autora. Akcja powieści toczy się w 2058 roku. Stosunkowo niedaleka przyszłość wygląda diametralnie różnie od rzeczywistości otaczającej nas obecnie. Pisząc o przyszłości większość autorów pokazuje nam obrazek sterylny jak na intensywnej terapii, tyleż egzotyczny, co nudny po bliższym przyjrzeniu się. Brud? Choroby? Cierpienie? To wszystko demony ciemnych wieków, które szczęśliwie ludzie przyszłości zostawili za sobą i traktują jak bajki. Nie u Grzędowicza. Jego świat jest brudny, pełen chorób i epidemii, przymusowych szczepień przypominających skrzyżowanie promocji w Lidlu z najlepszymi akcjami ZOMO za poprzedniego ustroju.
 
Świat jest też zdehumanizowany, a ludzie zamiast koncentrować się na próbie poprawy swojego marnego losu bezrefleksyjnie godzą się na egzystowanie w ciasnych klitkach, przerwy w dostawie wody i prądu, jedzenie pochodzące z certyfikowanych źródeł, gdzie magicy w tajemniczych laboratoriach z buraków wyczarowują powidła truskawkowe. Ten interesujący eksperyment socjologiczny ma się w najlepsze, bowiem ludzie i tak chodzą z klapkami na oczach, o przepraszam z omnifonami podpiętymi pod zasoby MegaNetu. Tak długo jak są karmieni czymś, co dziś nazwalibyśmy medialną papką, są szczęśliwi. Media zniknęły z powierzchni ziemi, a że świat nie znosi próżni, ich opiniotwórcze zadanie przejęli "iwenciarze". Dziś określilibyśmy ich mianem youtuberów społecznych, kręcących interesujące wydarzenia. Ktoś wysadził się w powietrze? Bomba! Trzeba to nakręcić omni i wrzucić do MegaNetu, pozwolić innym komentować i przede wszystkim rozkoszować się kręcącym się licznikiem wejść przekładającym się na realne pieniądze.
 
Nasz główny bohater Norbert Roliński jest właśnie iwenciarzem. Trochę marzycielem-idealistą, trochę wyrzutkiem systemu, ukrywającym się i walczącym o swoją anonimowość nie tylko w sieci. Norberta poznajemy w knajpce w Dubaju, kiedy kolejny raz porzuca myśli o ambitnym, zmieniającym losy świata iwencie i godzi się na kręcenie taniej sensacji, bo za coś trzeba żyć. Dubaj. Stolica Arabskiego świata, niegdyś pysznie bogata, dziś straszy wieżowcami z powybijanymi szybami gdzie jedynie bogacze mogą sobie pozwolić na transport pojazdami wielkości wózka golfowego.

Wraz z Norbertem poznajemy wszystkie przywary świata, w którym przyszło mu żyć. Ukrywamy się w slumsach kręcąc materiał, dokumentujemy terroryzm, patrzymy „wielkiej polityce” na ręce, zarówno oficjalnie jak i od kuchni. Dosłownie. Poznajemy mechanizmy rządzące tym światem. Niejasne powiązania wielkich korporacji i kilku liczących się na świecie rządów. Grzędowicz ma Sopliców chorobę i wszystko co polskie najlepsze mu się zdaje, zatem każda znacząca osoba w tej książce jest Polakiem. Albo nosi przynajmniej polskie nazwisko.

Postacie są jak dla mnie zbyt płaskie. Norbert Roliński mnie nie przekonuje. Jego najintensywniejsze reakcje dotyczą fizjologicznych i głównie jest to zwracanie treści żołądkowych. Jak na zaangażowanego społecznie iwenciarza, jest dla mnie zbyt jednowymiarowa. Polubiłam chłopaków od Szamana, ich kreacje były znacznie lepsze, a to szczególnie trudne uniknąć efektu kalki pisząc o grupie komandosów. Niemniej jednak, to były postacie drugoplanowe, mające stanowić tło i z założenia ich przemyślenia nie stanowiły fundamentu tego dzieła.

Odniosłam wrażenie, że Grzędowicz pisząc tę książkę miał na nią zbyt wiele pomysłów. Tytułowy Hel 3, to uniwersalne, wysokowydajne i bezpieczne paliwo znajdujące się na srebrnym globie. Brzmi nieźle. Kusi w opisie książki. Tylko akcja przenosi się na Księżyc na 100 stron przed końcem. Cofając się od Luny mamy: kawałek wojskowej przygodówki, political fiction i coś, co przypomina mi kolejną wariację motywu Matrixa pod postacią Mechanika. Mamy co najmniej 3 duże wątki powiązane tylko postacią głównego bohatera. Jak tylko przyzwyczaiłam się do monotonii pustyni, ukrywania się pod fałszywymi tożsamościami w MegaNecie, BUM! Zmiana.

Internet huczy, że Grzędowicz się skończył, że się wypalił. Jeśli komuś przypadnie do gustu rytm i tematyka jednej części tym wyraźniej odczuwa wybicie z niej w kolejnej. Pisząc w ten sposób autor być może chciał zadowolić szersze grono odbiorców. Efekt wprost przeciwny od zamierzonego. Lepsza już książka spójna, choć może nie idealnie trafiająca w gust, co perełka, gdzie niespodziewanie po kilkudziesięciu stronach mamy zwrot akcji, tematyki, tempa i mam wrażenie, że również stylu.

Najwięcej zastrzeżeń mam do wydarzeń na Księżycu. Czy to miała być polska „Odyseja Kosmiczna”?