Drodzy Forumowicze,

Po długiej przerwie nasze forum wraca do stanu używalności. Ani wizualnie, ani pod względem funkcjonalności nie jest to stan nawet bliski idealnemu, ale powoli się to zmieni. Każdy okręt co jakiś czas przechodzi refit, a ten był nieplanowany i przez to pospieszny. Ważne, że rdzeń warp jest w całości, a okazjonalnymi wyciekami z sieci EPS lub nieszczelnościami kadłuba się nie przejmujcie - one są groźne tylko na filmach.

Niestety Wasz powrót na forum prawdopodobnie będzie wymagał resetu hasła. Gdybyście mieli z tym kłopot, piszcie na Facebooku lub przez formularz kontaktowy na stronie. Resztę problemów i uwag, prosimy, zgłaszajcie w odpowiednich wątkach w Konsoli Informacyjnej.

Pierwsze wrażenia

kotek: Nowy Eden. Nowy Star Trek garściami czerpiący z klasyki, wracający do swoich korzeni, w odświeżonej odsłonie. Podoba mi się to, co zobaczyłam. Zwłaszcza autentyzm i spójność postaci w stosunku do tego, co poznaliśmy w pierwszym sezonie. Mam na myśli Michael przyznającą się do zatajenia przed kapitanem informacji o anielskiej postaci.
Cały wątek mistyczny był niezwykle intrygujący. W moim odczuciu mocno inspirowany na Battlestar Galactica. Czyżby Disco podążało w stronę filozoficznej odysei kosmicznej?

Abstrahując od wątku istot nadprzyrodzonych, dość nienaturalnym wydaje mi się całkowite porzucenie tematu wojny, która była przecież motywem przewodnim pierwszego sezonu. Discovery, które znajdowało się w centrum walk, nagle zostało przez Gwiezdną Flotę zupełnie zapomniane. Pokój z Klingonami zawarty tylko dzięki udaremnieniu zamachu na Kronosa, nie może trwać długo. Czy zatajenie przed Klingonami nowego, potężnego źródła energii badanego przez Discovery nie stanie się pretekstem do wznowienia walk?

Piotr: Ten odcinek wydaje mi się powrotem do równowagi po tym, jak początek sezonu miał wyraźnie zaakcentować, zbyt wyraźnie według mnie, że DSC się zmienił. Tutaj zmiany też widać, ale są subtelniejsze i cały odcinek wyraźnie zyskuje. Mamy bardzo trekową historię, która radzi sobie bez zbędnych wybuchów i akrobacji w kosmosie. A z racji tego, że naszych bohaterów zaniosło gdzieś do sąsiedniego kwadrantu, to brak tematu minionej wojny wydaje się uzasadniony.

Finka: Poza tym to też powrót do klasycznego technobełkotu, tym razem w przerysowanym (ale wyjątkowo mi odpowiadającym) wykonaniu Tilly, która teatralnie wbiega na mostek w piżamce i ratuje dzień. Wyczułam tu mrugnięcie do widza, że to tak miało być.

Mistycyzm

kotek: Michael widzi czerwonego anioła na asteroidzie. Potem nowe światło na te tajemnicze byty pojawia się na Nowym Edenie. Stamets opowiada o Hugh istniejącym w tamtym wymiarze. Tilly widzi May. Przypadek? Te motywy muszą się ze sobą łączyć. Niesamowicie jestem ciekawa, czy twórcy serialu uderzą w mistyczne tony i uznają, że to boski plan, a zatem będziemy mieli BSG 2.0, czy przedstawiają w ten sposób swoją wizję na kontakt z obcą cywilizacją? Zastanawiam się również nad możliwością trzeciej opcji - czy coś nie przeniknęło z Mirror Universe? Parafrazując Pike’a, potrzebujemy więcej kontekstu, żeby zmienić swoją perspektywę.

Finka: Mnie ten mistycyzm trochę martwi, bo Czerwony Anioł brzmi naprawdę… no, zbyt bajkowo, zbyt sensacyjnie, zbyt mistycznie właśnie. Ale cieszę się, że ten mistycyzm podają na talerzu ze sporą porcją meta - mam na myśli dialogi o religii i o nadprzyrodzonych siłach, które podkreślają dystans, wiarę w naukę, sceptycyzm bardziej typowy dla treka. Jestem ciekawa, co się zadzieje z tym wątkiem - dla mnie jest to już trochę niebezpieczne stąpanie po takim magiczno-fantastycznym gruncie, który do treka mi zupełnie nie pasuje. Gdyby to jeszcze była jakaś niewytłumaczalna anomalia… Ale anioł? No, trochę siara. Zobaczymy, co się stanie dalej.

Piotr: Nie, nie, bez obaw. Boskie istoty czy scenariusz BSG w ST nam nie grożą. Może i nie pokładam wielkiej wiary (nomen omen) w scenarzystów DSC, ale jednak nie uważam, że to jest ich cel. Star Trek zazwyczaj nie unikał tematów religii i wiary, ostatecznie jednak wszelkiego rodzaju bogowie okazywali się istotami zbyt zaawansowanymi lub zbyt odmiennymi, by wierzący w nich mogli ich postrzegać inaczej niż jako zjawisko nadprzyrodzone. I tu będzie podobnie. Zresztą to widać. W każdej z tych wizji, mimo że są one mało wyraźne, pokazano ‘skrzydła’ tych aniołów. To jest coś technologicznego, a nie naturalnego.
Nie zmienia to mojego odbioru odcinka, wątek religii bardzo mi przypadł do gustu - i ten na planecie, który pewnie już nie wróci, i ten, który będziemy śledzić z perspektywy wierzącego Pike’a. To, co stworzono na Nowym Edenie, ma bardzo trekowy wydźwięk. Różne wierzenia, nierzadko ze sobą walczące, nawet w naszych czasach, połączone w jedno i do tego nie traktujące nauki jako wroga. To wizja, którą trudno urzeczywistnić - o ile w ogóle to możliwe - ale w okolicznościach przedstawionych w Discovery mi się podoba. Co mi się nie podobało to zrównanie nauki i religii, którego w pewnym stopniu dokonała Michael. Tędy to iść nie możemy.
Wątek czerwonych aniołów jest ciekawy z jeszcze jednego powodu. Gdy powstał DS9, zobaczyliśmy całą, dość złożoną, ale jednak fikcyjną religię opierającą się na wierze w nadprzyrodzone istoty, których istnienie można wyjaśnić naukowo. W Discovery mamy zagadkowe istoty, które dokonują “cudów” na przestrzeni wieków - bo można podejrzewać, że New Eden nie był jedyną ich ingerencją - których wizerunek, również według bohaterów, budzi jednoznaczne skojarzenia. Jeśli scenarzyści pójdą wystarczająco daleko, ich anioły dla części widzów mogą stać się kontrowersyjne.

Najlepsza scena

kotek: Dla mnie zdecydowanie wygrywa scena, w której Pike objawia się Jacobowi w stroju kapitana rozwiewając jego wątpliwości dotyczące dalszych losów ludzi i Ziemi. Bardzo wzruszająca i podniosła scena. Zwłaszcza w kontekście walki Pike’a o przestrzeganie pierwszej dyrektywy. Jego sumienność w przestrzeganiu przepisów Gwiezdnej Floty i subtelność w ich naginaniu są dla mnie mistrzostwem świata!

Finka: Mnie też ta scena ruszyła. A dodatkowo całkiem dobry był moment, kiedy Disco zbiera spadające meteoryty w pączkowym manewrze. Podobały mi się te ujęcia, trzęsący się obraz. Poza tym, nie wiem, czy wiecie, ale mój ciałopozytywny i feministyczny wall zalały zdjęcia Self Care Saru z różnymi wykraczającymi poza swoją kwestię “zanim zadbasz o innych, musisz zadbać o siebie” podpisami. Kto by pomyślał, że ten odcinek wyprodukuje tak memogeniczny kontent!

Piotr: Scena zamykająca wątek Jacoba była rzeczywiście dobra i potrzebna. Ale to, że Pike zostawił w rękach słabo rozwiniętej społeczności urządzenie pewnie o mocy małej bomby, a może i atomówki… Choć w sumie, jak już łamać Pierwszą Dyrektywę, to z hukiem.
Mnie podobało się wiele rzeczy, trudno mi ocenić, co bardziej, bo ogólnie cały odcinek był udany. Pierwsza scena w kościele, gdy załoga bada nieznaną kulturę, postacie drugiego planu biorące czynny udział w wydarzeniach (Owosekun na planecie, Detmer za sterami, również Jacob), Tilly wpadająca na mostek w piżamce i najprawdopodobniej pod wpływem czegoś znieczulającego, manewr pączka (niewątpliwie inspirowany manewrem z pilota The Orville), wolkański żart Michael... było po prostu fajnie. Dawniej w Star Treku tej fajności nie brakowało, w Discovery to trochę nowość.

Najgorsza scena

kotek: Tilly robi naukę. W zasadzie nie wiedziałam czego oczekiwałam od tej sceny, ale na pewno nie tego, że oficer naukowy samotnie zabiera się za pobranie próbek nieznanej materii. Rozumiem, że poszukuje sposobu na alternatywny do sporowego napęd, ale dlaczego robi to bez głowy i bez planu? W ten sposób nie pomoże nikomu, co słusznie zauważa Saru.

Finka: W sumie to mnie nie dziwi jakoś, że się za to zabrała sama, bo to akurat dla wielu trekowych bohaterów i bohaterek typowe. Chyba bardziej mnie dziwiło, że wykonanie tego eksperymentu było rzeczywiście bardzo niebezpieczne i że nie odezwały się wtedy żadne statkowe zabezpieczenia. To było mało wiarygodne.

Piotr: Wypadku w hangarze nic nie przebije, ale ja znowu, oprócz zwyczajowych buraczków takich jak nadajnik skonfigurowany tak, by nadawać wiecznie bez baterii, przytoczę sceny ze Stametsem. Zupełnie jak w poprzednim odcinku, najpierw wzdycha za Hugh, tym razem w kontekście jazdy na grzybkach, a potem pojawia się w centrum wydarzeń ze słowami w stylu “Co robicie? To ja pomogę”. Na szczęście nie wspomniał opery.

Powrócił Star Trek Discovery, fani się radują! Czy nie? Serial od początku miał zwolenników i przeciwników, ale nowy sezon to szansa na nowe otwarcie. Czy sprawi, że przybędzie więcej tych pierwszych, czy tych drugich? Sprawdźmy.

Pierwsze wrażenia

Piotr: Deja vu. To najsilniejsze wrażenie jakie mam po pierwszym odcinku sezonu. Trochę ponad rok temu zobaczyliśmy nowy serial i dziś znów oglądamy nowy serial. Nosi ten sam tytuł. Widzimy fragmenty przeszłości Burnham, poznajemy część załogi, oglądamy sceny akcji wprowadzone tylko po to, by popisać się efektami… Zupełnie jak wtedy. Gdyby zdecydowano “robimy Discovery od nowa, tylko lepiej” to pewnie rezultat byłby podobny. Szkoda, że w paru miejscach wygląda jakby “lepiej” pomylono z “bardziej”. W efekcie sporo dobrych momentów przeplata się z naprawdę złymi pomysłami, przez co uczucia mam mocno mieszane. Niby znajduję rzeczy, które polubiłem rok temu, ale mam też wrażenie, że twórcy powiedzieli sobie: “Co tam Abrams, my umiemy jeszcze lepiej!”

kotek: Mnie przeraża myśl, że twórcy chcą nam zaserwować psychoanalizę Wolkanina! Star Trek zawsze podążał tam, gdzie człowiek/ludzkość jeszcze nie dotarła, ale szukanie “emocji” u kogoś, kto ich nie posiada i je odrzuca apriori, sprawia, że bardziej realistycznie wypadło przypadkowe spotkanie Discovery z Enterprisem.

Cieszę się, że serial wrócił. Brakowało mi go. Jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że chyba nie na to czekałam. Nie jestem rozczarowana. Bardziej zaskoczona. Nie mogę się jednak zdecydować czy to pozytywne zaskoczenie. Bardzo jestem ciekawa jak twórcy poradzą sobie z wątkiem relacji Spocka i Michael. Być może podjęcie karkołomnego tematu wyjdzie im i serialowi na dobre, stworzą perełkę. Trzymam za to kciuki.

Pisząc o pierwszym wrażeniu nie mogę pominąć nowego kapitana. Bałam się, że tak wyrazistego kapitana jak Lorca już im się nie uda znaleźć, a tu proszę.

fluor: Ad rem – Spock i jego emocje to temat moim zdaniem bardzo często eksplorowany w treku, więc nie jestem specjalnie zaszokowany. Cieszę się szalenie, że Discovery wraca i że… pojawia się z zupełnie nowym nastawieniem. To już nie jest intensywny “Mrok Trek”, wciąż mamy tajemnice, ale wszystko ugruntowane zostało lepszymi, ciekawszymi relacjami pomiędzy załogą i humorem… Chociaż poziom i zagęszczenie żartów pasowałby raczej do filmu kinowego J.J. Abramsa niż do serialu.

Nadiru: Każdy dobry serialowy showrunner wie, że kluczem do sukcesu każdego serialu są postacie. Fabuła może być super oryginalna, dekoracje przyćmiewać najlepsze blockbustery, ale bez bohaterów, do których chcemy ciągle wracać serial, kolokwialnie mówiąc, leży i kwiczy. Nie ukrywam, na początku pierwszego sezonu trochę kręciłem nosem na widok co najmniej kilku głównych bohaterów, by na sam koniec polubić ich niemal wszystkich. Drugi sezon daje mi to samo, tylko więcej – i takie jest moje pierwsze, jak najbardziej pozytywne wrażenie. Zresztą scena z poznawaniem przez Pike’a załogi mostka USS Discovery jest pod tym względem niezwykle wymowna. Poza tym uważam, że Pike w wykonaniu Anselma, który świetnie się spisał w „Hell on Wheels”, jest doskonały.

Discovery rok temu i dziś

Piotr: Nie do końca wiem, czego się spodziewałem po powrocie Discovery. To, co pokazywały nam zwiastuny, sugerowało spore zmiany, ale po premierze mam wrażenie, że nie przemyślano, jaki ma być kierunek tych zmian. Obejrzałem odcinek serialu, który powinienem znać dość dobrze, a tak nie jest. Początek sezonu czerpie garściami - jeśli nie łopatą - ze swojego najstarszego poprzednika (TOS) i wprowadza elementy humorystyczne z produkcji wg wielu będącej jego największą konkurencją (Orville). Dość ciężki klimat ustąpił miejsca lżejszej, pozytywnej atmosferze. Nie mam wątpliwości, że stało się z powodu krytyki fanów, ale coś w ten sposób utracono.

kotek: Piotrze, czy pisząc o czerpaniu z Orville masz na myśli dziwaczne wręcz zachowanie Tilly? Moim zdaniem ona wypadła tragicznie, nie komicznie. A szkoda, bo ta postać miała (mam nadzieję, że dalej ma) potencjał.

Rok temu motorem napędowym scenariusza był Stamets i jego niesporczak. Niesporczak cieszy się kosmosem, a Stamets ucieka ze statku. Nie jestem pewna, co twórcy będą chcieli dać nam w zamian. Z drugiej strony rozumiem, że po śmierci doktora Culbera postać Stametsa staje się snującym się z kąta w kąt jęczymordą i może to i lepiej, że zniknie. Pozostaje pytanie, co dalej?

Piotr: Nie chodzi o Tilly. W mojej ocenie ona jakoś szczególnie się nie zmieniła. Od początku była tą istotą nie do końca pasującą do otaczającego ją świata i myślę, że nią pozostanie. Zresztą powinna, taki jej urok. Miałem na myśli sceny jak kichnięcie w windzie, sarkazm Saru, gdy wyczuł zagrożenie czy mającą być zabawną dla widza wymianę zdań między Detmer a Owosekun, gdy ratują kapitana. Humor w Star Treku nigdy nie był niepożądany, ale warto go odpowiednio dobrać.

Przypadkiem pokazałem inną zmianę. Ta jest bardzo pozytywna - wreszcie będziemy wiedzieć, jak nazywają się oficerowie mostka. Nie to, że nie było okazji się dowiedzieć, ale teraz jest szansa, że będą powody, by to zapamiętać. Sprowadzenie ich do roli wyposażenia mostka było jednym z większych grzechów DSC.

A Stamets, no cóż… W pierwszym sezonie był jednym z najbardziej wyrazistych bohaterów. Niby naturalne jest, że śmierć Culbera go zmieniła, ale przygnębiony Stamets to najmniej interesująca wersja tej postaci. A kolejne wspominki ulubionej opery to już fuszerka scenarzystów. Jak można opierać ich związek tylko na tej jednej rzeczy?

fluor: Dajmy czas i powód, żeby Stamets miał okazję odnaleźć siebie. Myślę, że nikt się nie spodziewa widzieć go smutnego przez najbliższy sezon, natomiast wydarzenia z końcówki pierwszego sezonu i ich skala sprawiły, że Paul nie miał kiedy odbyć takiej prawdziwej żałoby. Poniósł olbrzymią stratę osobistą, jego wynalazek został zablokowany przez Gwiezdną Flotę, więc nie dziwne, że jest zagubiony.

Zastanawiam się, i to z pewnym niepokojem, w jaki sposób zostanie poruszony wątek klingoński. W pierwszym odcinku zostało to bezpiecznie pominięte, ale póki co dla mnie sposób zakończenia wojny (kapitulacja zwycięskiej klingońskiej floty z powodu bomby na Kronosie) jest słaby i wymaga jakiegoś przemyślanego ogarnięcia.

Nadiru: Drugi sezon zaczyna się w tej samej sekundzie, w której kończy pierwszy, więc podejrzewam, że reperkusje wszelkich wydarzeń dopiero przed nami: zarówno żałoby Stametsa, jak i nieoczekiwanej zmiany władzy na Qo’noS. Tak jak pisze fluor, dajmy im czas. Ogólnie DSC to w drugim sezonie inny serial, bo musi nim być. Tam mieliśmy wojnę, tu wracamy do „business as usual”... przynajmniej w pewnym względzie. Osobiście się cieszę, bo to wciąż Star Trek diametralnie inny niż pozostałe, ale zarazem wraca na stare tory bycia serialem o odkrywaniu i poznawaniu zarówno nowego, jak i starego (w tym wypadku: samych siebie). Bardzo jestem ciekaw, jak to się sprawdzi na dłuższą metę. Co do humoru – znacznie preferuję ten z DSC, niż to, co w dość siermiężny sposób i zdecydowanie zbyt współczesny robi Seth McFarlane w „Orvillu”.

Nowy kapitan

kotek: No Christopher jest najlepszą jak dotąd postacią tego sezonu! Spokojny, opanowany, pełen kapitańskiej charyzmy, a przy okazji zdaje się, że z poczuciem humoru. Wojna się skończyła, nie są potrzebni przywódcy w stylu Lorki, wracają ideały Gwiezdnej Floty.

Duży plus należy się twórcom, którzy w pierwszej scenie pokazują Pike’a i jego załogę odzianych w tradycyjne TOS-owe stroje, później dopiero zmieniając je na granatowe stroje Disco.

Piotr: Właśnie, mundury! Były cudne. Szkoda, że zamiast zmieniać je na te z Disco, nie zrobiono odwrotnie.

Pike to postać idealna. Po prostu. Nawet to, że nie jest idealny, sprawia, że jest idealny - mam na myśli jego mały wybuch, po którym się elegancko wycofał i jeszcze wyraźniej pokazał, jak dobrym jest dowódcą - bo słucha podwładnych. Nawet aktor perfekcyjnie pasuje do roli. To spełnienie marzeń fanów. Z miejsca go polubiłem. I wiecie co? Taka postać nie ma prawa istnieć w serialu, jakim jest Discovery. A właściwie jakim był, bo jakim jest teraz, naprawdę trudno ocenić. Nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że dzięki nowemu kapitanowi DSC będzie się dużo przyjemniej oglądało. Ale niekoniecznie lepiej.

kotek: To był dopiero pierwszy odcinek…. Nigdy nie wiesz, co z niego wyjdzie w połowie sezonu. Lorca też był “idealny” 😉 OK, bywał idealny. Miał takie momenty.

fluor: Nowy sezon, nowy kapitan. Zgadzam się z Piotrem, że kapitan Pike raczej nie zostanie na dłużej. W końcu wszyscy wiemy, że skończy na Enterprise, więc prędzej czy później zostanie wycofany. Tylko kto go zastąpi? Błagam tylko nie Philippa Georgiou z sekcji 31.

Nadiru: Nie bardzo widzę, jak przyjemniejsze oglądanie nie jest równoznaczne z lepszym oglądaniem, w każdym razie zgadzam się z tym, że Pike w pierwszym odcinku jest perfekcyjny. I szkoda, że może być kapitanem NCC-1031 tylko ten jeden sezon… O Georgiou bym się nie martwił, dostała własny serial 😉 Przewiduję, że kapitanem zostanie Saru, jako że to jedyny logiczny kandydat.

Tajemniczy Spock

kotek: Spock? Spocka nie ma. Pewnie kontempluje zamknięty w jakiejś wolkańskiej świątyni.

Ciągle mam wątpliwości czy wątek jego zerwania relacji z Michael będzie w stanie przyciągnąć widzów do końca sezonu. Na pewno nie zrobi tego Tilly 😉

Piotr: Odcinek nosi tytuł “Brother”, a brat nie gra prawie żadnej roli w odcinku. To dopiero twist. 😉

Spock to wielka postać tego uniwersum. Być może najważniejsza. Nie da się go wprowadzić do serialu i nie przyćmić wszystkich innych, nieważne jak to zostanie zrobione. Bardzo mi się to nie podoba, bo przyciągając widzów dzięki Spockowi, łatwo zaszkodzić reszcie.

fluor: Podoba mi się sposób w jaki Spock jest subtelnie wplatany do serialu – czy to przez Sareka, czy to przez wspomnienia z dzieciństwa. Dostajemy nowe spojrzenia na tę postać, rzeczy, których do tej pory nie wiedzieliśmy, ale to wszystko wg mnie pasuje do tego, co już znamy. Czekam na więcej.

Najlepsza scena

kotek: Bardzo podobały mi się rozmowy Michael z Sarekiem i scena wejścia nowego kapitana. Ma w sobie klasę. Brakowało mi tego elementu w pierwszym sezonie. Brakowało mi też misji polegającej na odkrywaniu niezbadanego. Pokazuje to, że będziemy mieli powrót do tego, co Trek ma do zaoferowania najlepszego, czyli moim zdaniem do zgłębiania odmętów kosmosu i odkrywaniu nieodkrytego 🙂

Trudno wybrać mi najlepszą scenę, gdyż cały odcinek był na podobnym poziomie. W moim odczuciu nic wybitnego i może właśnie na tym polega jego największy urok? Po przeładowanym akcją pierwszym sezonie, możemy wziąć głęboki oddech i cieszyć się Trekiem.

Piotr: Poziom odcinka dla mnie tak równy nie był. Może i przeładowania akcją nie było, ale większość scen akcji niczemu nie służyła. Dobre było to, co w pierwszym sezonie - interakcje postaci.  Tilly i Stamets, Michael i Sarek, a teraz też kapitan i załoga.

Bardzo trekowe były sceny z komandor Reno. Inżynier “naprawiająca” swoich kolegów i utrzymująca ich przy życiu? Tu nawet Geordie La Forge się chowa.

fluor: Pike proszący oficerów o przedstawienie się. Podoba mi się ten ukłon w kierunku fanów, a także fakt, że Pike faktycznie słuchał i zapamiętał wszystkie imiona. 🙂 Więcej czasu dla załogi, please.

Nadiru: Jak wyżej 😉 Ta scena jest dla mnie kwintesencją tego, jaki powinien być ten serial w drugim sezonie. Mógłbym do tego dorzucić jeszcze scenkę rozmowy Michael z Pikem z samego końca odcinka i jego słowa o tym, by po drodze po prostu mieć nieco więcej, cóż, zabawy.

Najgorsza scena

kotek: Pisałam, że cały odcinek miał bardzo równy poziom i bardzo trudno wybrać również najgorszą scenę. Kiedy oglądałam go wczoraj wieczorem po raz pierwszy, zachwyciła mnie scena Stametsa zasłuchanego w kassiliańską arię. Jednak im więcej o tej scenie myślę, sądzę, że symboliczne pożegnanie Stametsa z Discovery wypada zbyt patetycznie i nie oceniam już tej sceny pozytywnie.

fluor: Scena jak Michael ucieka przed wybuchami na planetoidzie, co kończy się kontuzją i utratą przytomności. Dużo wspaniałych efektów i dużo przepalonego budżetu. Rozumiem, że Michael musi błyszczeć na tle reszty, ale to było dla mnie trochę za wiele.

Piotr: We mnie obudził się chyba “prawdziwy treker”, bo najbardziej przeszkadzają mi nieścisłości i inne buraczki. Np. dowiadujemy się, że Enterprise jest w opłakanym stanie, ale chwilę wcześniej (w scenie kończącej sezon) elegancko podleciał i zaparkował przed Discovery. Pike przejmuje dowództwo z powodu wielkiego zagrożenia wiszącego nad Federacją, a okazuje się ono “czymś” niezrozumiałym, co dopiero trzeba zbadać i co najwyraźniej działa lokalnie. Takie to wszystko niezbyt dobrze poukładane.

Nadiru: Okręty Federacji mają to do siebie, że jak zaczyna być po nich widać uszkodzenia, to sytuacja jest już krytyczna 😉 Taki urok niskich budżetów poprzednich seriali. Akurat DSC nie idzie tym tropem, bo w odcinku jest informacja, że padły systemy wewnętrzne Enterprise’a. Ze słów Pike’a wydedukowałem, że wymaga to pewnie wymiany całej elektroniki okrętu; z zewnątrz wszystko jest OK. Tak czy inaczej najgorszą sceną – może przez brak innych kandydatów? – jest lot między asteroidami. Troszkę za bardzo mi to przypomina bardzo podobną scenkę z „Into Darkness”, ba, nawet motyw z pękającą „szybką” i popsutym autopilotem jest niemal identyczny.

Pierwsze wrażenia

Nadiru: Gdy blisko dziesięć lat temu po raz pierwszy zasiadałem za ekranem, by obejrzeć oryginalną serię, oglądałem odcinki w losowej kolejności, bez oglądania się nawet na sezony – ale mimo to pamiętam, że ten był jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym, jaki kiedykolwiek widziałem. Najpierwsze z pierwszych wrażeń? Coś jest nie tak z kostiumami! Serio, byłem mocno zdziwiony, że załoga Enterprise’a ma na sobie to... to szarobure coś. Potem oczywiście wciągnęła mnie historia. „Where No Man...” zapamiętałem ze względu na tragedię, jaką przeżył Kirk, zmuszony do zabicia swojego przyjaciela. Mocne uderzenie, jak na początek serialu (w rozumieniu: jeden z trzech pierwszych odcinków) i dobry przykład tego, jaki potencjał kryje się w TOSie. Powiedzieć więc, że moje pierwsze wrażenia były pozytywne, to mało – od razu znacznie lepiej się nastawiłem na oglądanie całego serialu (podpowiem, że znałem wówczas tylko filmy ze starą załogą i pierwszego Treka Abramsa).

fluor: Pamiętam, że ten odcinek widziałem po raz pierwszy w momencie, kiedy przygotowywałem się do prelekcji o redshirtach. Byłem bardzo zaskoczony faktem, że właściwie nie ma tu żadnych “czerwonych koszul”.
Starcie kapitana Kirka z obdarzonym nadludzkimi mocami Garym odzwierciedla bardzo ważną dla mnie cechę Star Treka. Skonfrontowany z praktycznie niemożliwym przeciwnikiem, Kirk nie poddaje się i za pomocą różnego rodzaju wybiegów i sprytu (połączonego z próbami odnalezienia pokojowego rozwiązania sytuacji) przezwycięża trudności.

Finka: Zaczynałam swoją przygodę ze Star Trekiem siedem lat temu od “The Cage”, po czym zabrałam się chronologicznie za TOSa - “Where No Man…” był zatem jednym z pierwszych odcinków. W ogóle mi wówczas nie przeszkadzały stroje, kartonowe efekty, nawet ten phaser celowany w Gary’ego, który wygląda jak wesołe fajerwerki. To chyba CGI ostatnich lat mnie trochę rozpuścił. W każdym razie pamiętam również, że jakoś wtedy średnio zrozumiałam, w czym jest problem, tzn. jaki jest główny konflikt tragiczny w tym odcinku. Być może wpływ na to miał fakt, że oglądałam pierwszy sezon TOS z niemieckim dubbingiem, a ten nie zawsze był wierny oryginałowi (to jednak materiał na osobny artykuł). W każdym razie teraz, chociaż odcinek się nieco ciągnie, w końcu załapałam, o co chodzi - a raczej zrozumiałam, dlaczego zarysowana sytuacja jest emocjonalnie angażująca.

Na co bogu statek?

fluor: Zdumiewa mnie nasycenie wątków i nawiązań religijnych i biblijnych, zarówno w TOS 0x01 “The Cage” jak i tutaj. Adam i Ewa, wizja piekła, człowiek stający się podobny bogu, apel o boskie miłosierdzie (“Above all else, a god needs compassion.”). Niektórzy mówią o tym, że Star Trek jest antyreligijny, natomiast w tych scenach i nawiązaniach nie widzę ironii ani krytyki religii.
Całą fabułę odcinka można uprościć do formatu przypowieści o człowieku, który został obdarzony niezwykłym darem, natomiast w swojej pysze domagał się, aby ludzie oddawali mu cześć. Za bluźnierstwo spotyka go nieuchronna kara.

Nadiru: To dość ciekawa interpretacja treści tych odcinków. Osobiście, jako ateista, zawsze patrzyłem na te i tego typu odcinki jak na próbę ukazania koncepcji, że boga i bogów nie ma – to tylko niemal wszechpotężni obcy (jak chociażby rasa Trelane’a z „The Squire of Gothos”, by nie wspominać Q), istoty z niewyobrażalną technologią lub, jak tutaj, ktoś, kto nagle zyskał boskie moce. Jeśli jednak interpretacja może być tak rozbieżna, to tym bardziej chylę czoła przed twórcami odcinka. Definitywnie zmusza do myślenia.

fluor: Zobaczymy, jak to będzie w kolejnych odcinkach, ale moim zdaniem tu nie ma ani krzty drwiny z religii, jest natomiast krytyka “nadludzi”. Zauważmy, że Gary Mitchell w żaden sposób nie zasłużył na swoje moce, to był w zasadzie przypadek, że został nimi obdarzony. Nie jest ani lepszy, ani gorszy niż pozostali załoganci. Władza, jaką posiadł, stanowiła istotne zagrożenie dla bezpieczeństwa załogi.
W normalnej sytuacji być może nie zatraciłby tak szybko ograniczeń ludzkiej moralności, zresztą z początku cieszył się swoimi nowymi możliwościami i chciał pomóc załodze. Nakrzyczał na Kelso, że ten nie zauważył usterki, natomiast być może to była złość związana z faktem, że uświadomił sobie, jak niskie kompetencje – w porównaniu z nim samym – ma reszta ludzi. Jest takie powiedzenie, że jak chcesz coś zrobić dobrze, to zrób to sam. I to jest jak najbardziej logiczna konkluzja dla Mitchella, bo nierozważnym z jego strony byłoby zostawiać losy Enterprise (i jego życie) w rękach nieradzącej sobie załogi.
Myślę, że Kirk, który wahał się nad zabiciem Mitchella, rozumiał, że obaj są do siebie podobni. Kapitan widział w Garym ofiarę fatalnych okoliczności i do samego końca starał się ocalić przyjaciela.

Finka: To prawda, ten odcinek to dowód na to, że ST nie jest antyreligijny; wątki biblijne są wyjątkowo wyraźne, ale zgadzam się również z tym, że nie jest to ani krytyka religii, ani jakiegokolwiek boga, dowolnie pojmowanego.
Natomiast bardzo porusza mnie przekonanie Spocka o tym, że osoby, które rozwijają niezwykłe moce, stają się zagrożeniem dla pozostałych. Z początku moja reakcja była podobna do tej. dr Dehner: “No halo, super moce nie oznaczają super zła”. Ale logika Spocka jest przekonująca - takie istoty szybko się nudzą zwykłymi ludźmi. To zresztą znajduje potwierdzenie w wielu innych tekstach kultury - najwyraźniej wyjątkowo rzadko geniusz idzie w parze z moralnością, ale bardzo często z poczuciem wyższości i chęcią władzy.

fluor: Czy to ostrzeżenie przed super mocami nie oznacza w swojej istocie, że zło siedzi w nas i czeka tylko na odpowiednie okoliczności, żeby się objawić? Troszkę jak echo tego, co się działo z Saru na planecie Pahvo, gdy poczuł się wolny od strachu.
Podobne przesłanie znajdziemy w jednym z kolejnych odcinków “The Enemy Within”, w którym jest jasno powiedziane, że podła istota dokonująca naprawdę brutalnych czynów na swojej załodze, to nie jest żaden wpływ zewnętrzny, tylko właśnie pierwotne instynkty “wydestylowane” z jednego z protagonistów.

Najlepsza scena odcinka

fluor: Parsknąłem śmiechem w momencie, gdy Scotty melduje Kirkowi, przebywającemu na planecie Delta Vega, że wysłał Spockowi karabin fazerowy. Kirk zdziwiony zaczął mówić, że nie dawał rozkazu, aby przysyłać broń, ale tu nagle wchodzi Spock z ręczną armatą i (tu sobie dopowiadam) zawziętym wyrazem twarzy. Wolkanin z zabójczą konsekwencją przez cały odcinek przypominał kapitanowi o tym, jakie jest najbardziej logiczne rozwiązanie problemu Gary’ego Mitchella.

Finka: To się łączy z najbardziej uwierającym mnie fragmentem odcinka, czyli, oczywiście, stosunek do kobiet. I na plus zaliczę tutaj ten briefing, w czasie którego dr Dehner przerywa Kirkowi i Spockowi, aby wypowiedzieć swoje zdanie. Co prawda w pewnym sensie przegrywa w tej dyskusji, ale zabiera głos odważnie i nie jest tylko ozdobą przy stole. Przypadło mi to do gustu, choć chyba z innych powodów, niż było intencją twórców.

Najgorsza scena odcinka

fluor: Najdziwniejsza scena odcinka to moment, w którym Enterprise forsuje galaktyczną barierę. Pomijam już sam fakt jej istnienia, ok, niech będzie. Gary Mitchell, wtedy jeszcze jako sternik, łapie za rękę kancelistkę Smith. Miało to pewnie pokazać, jakie napięcie i nerwy panują na mostku, ale ze wszystkich osób na mostku to właśnie on powinien mieć obie ręce wolne, aby w sposób swobodny manewrować okrętem.

Finka: Moje zamydlone feminizmem oczy trochę jednak cierpią, jak oglądam TOS. To naprawdę bardzo znamienne, że TOS adresuje bardzo wiele społecznych problemów opartych na dyskryminacji, w tym oczywiście najbardziej rasizm, ale z seksizmem radzi sobie słabo. Tekst Mitchella o chłodziarce wypowiedziany do Dehner, która po prostu była profesjonalna, plus trzymanie za łapkę biednej, przestraszonej oficerki, są słabe. No i pomijając seksistowski jednak aspekt tego gestu - naprawdę aż się chciało zawołać do ekranu “Mitchell, halo, proszę sterować! Obie ręce na kierownicy!”.

Pierwsze wrażenia

fluor: Jest w tym pewien paradoks, że “The Cage” i wydarzenia, które opisuje są najbliższe najnowszemu serialowi “Discovery” (biorąc pod uwagę chronologię zdarzeń w uniwersum). W ten sposób najstarszy i najbardziej niedofinansowany Star Trek spotyka się z tym najbliższym naszym współczesnym standardom telewizyjnym i kinowym.
Moim zdaniem nie da się tak “po prostu” obejrzeć tego odcinka, bez odniesienia do historii całego Treka. Widzimy narodziny naszej ulubionej franczyzy, wiele elementów, które tutaj zostaje poruszonych, stanie się wkrótce stałymi motywami odcinków lub seriali. Jednocześnie jest to wycieczka do „muzeum telewizji” - “The Cage” jest odległy i, po części, niezrozumiały dla współczesnego widza. Oglądanie go to swoista podróż w czasie do zupełnie innych realiów.

Piotr: Warto pamiętać, że do tych narodzin o mało by nie doszło. “The Cage” odrzucono, bo oceniono go jako zbyt intelektualny i za wolny. Fani obejrzeli go w oryginalnej formie dopiero w czasach emisji TNG, gdy z powodu strajku scenarzystów trzeba było czymś zastąpić brakujący epizod. Wcześniej zobaczyć można było tylko część scen, wykorzystano je w dwuodcinkowej historii “The Menagerie” Gdyby to było dziś, nikt by nawet nie rozważał nakręcenia drugiego pilota. Serialu by nie było.
Wcześniej TOS znałem wybiórczo. Obejrzałem część bardziej znanych odcinków na tyle dawno, iż mogę powiedzieć, że oglądam na świeżo, bo mało co pamiętam. Ale mimo żywych wspomnień z zakończonego dopiero Discovery, który jest nowoczesny i dynamiczny, według mnie przesadą jest mówienie o tym, że “The Cage” może być dziś niezrozumiały. Współczesny widz może cierpieć z powodu warstwy audiowizualnej, ale pod nią dostaje całkiem zgrabną, choć chwilami ciągnącą się historię i niezłe postacie.
To, co mi przeszkadzało przy oglądaniu, to świadomość, jak niewiele z tego, co widzę, pojawi się później. Klimat podobny do klasycznej “Forbidden Planet” przypadł mi do gustu, a bohaterowie, spośród których powróci tylko jeden, wydawali się być na swoim miejscu.

Kasia: Do wczoraj nie doceniałam tego odcinka tak jak powinnam. “The Cage” oglądałam będąc na haju Spocka i McCoya i dopiero wsiąkając w Star Treka 10 lat temu. Wtedy to było dla mnie kuriozum - fajnie, że zrobili, ale przejdźmy nad tym do klaty kapitana Kirka.
Dzisiaj, kiedy wiem już więcej o historii stworzenia, nie mogę przejść obok “The Cage” obojętnie. I to nie tylko dlatego, że to jedyny słuszny kanon. (#TylkoTheCage #ResztaToFanFiction).
Gdy pominie się braki finansowe (a na kurtki drużyny wypadowej to był hajs!), i przyjrzy się historii, jaką przedstawił Roddenberry, widzimy oto kapitana z wieloletnim doświadczeniem, którego dotknął kryzys dowódczy (teraz widzę to urocze mrugnięcie w kierunku widza z “Beyond”). Gene, sam służąc w armii, wiedział czego dotknąć i jak pokazać, by zimny z pozoru kapitan stał się bardziej ludzki.
Do tego mamy typową, klasyczną misję wypadową, gdzie „ci źli obcy” krzywdzą ludzi, ale mają ku temu bardzo ważny powód. Nie dziwię się, że oceniono odcinek jako „zbyt intelektualny”. Rozważania na temat niewolnictwa i wymuszonej prokreacji, by inny gatunek przetrwał, nie są bajką do kawy i ciasteczek.
I smaczek w postaci Boyce’a. Zmarnowany potencjał i choć wielbię McCoya, tutaj było bardzo dużo miejsca do popisu.

fluor: Dodajmy może jeszcze, że Talosianie na samym końcu oceniają ludzi jako zbyt agresywnych i niebezpiecznych, aby mogli się nadawać na służących/niewolników, bo przecież to jest powód, dla którego wypuścili Pike’a na wolność. Myślę, że ciekawym paradoksem jest fakt, że aby się wyzwolić, Pike musiał odwoływać się do swoich najniższych instynktów, podczas gdy w pilocie innej serii – The Next Generation – kapitan Picard udowadniał, że ludzkość nie jest już dzika i nieokrzesana, i że nie stanowi zagrożenia dla innych cywilizacji.

They had no guide for putting me back together.

fluor: Chciałbym, żebyśmy zwrócili jeszcze uwagę na fakt, że fabuła odcinka bardzo okrutnie i pobieżnie potraktowała postać Viny. Jak się dowiadujemy w ostatnim akcie, spotkała ją podwójna tragedia. Nie dość, że jej okręt (SS Columbia) rozbił się na powierzchni Talos IV i straciła wszystkich swoich przyjaciół i znajomych z załogi, bo tylko ona się uratowała, to jeszcze okazało się, że Talosianie nie byli w stanie odpowiednio zrekonstruować jej wyglądu. W efekcie jej ciało jest widocznie zdeformowane, natomiast nie wygląda na to, aby była niezdolna do funkcjonowania poza obszarem wpływu telepatycznych mocy gospodarzy. Przeżyła w nowym świecie około 18 lat, po czym Talosianie zmuszają ją do współudziału w porwaniu kapitana Pike’a, a później zabieganiu o jego łaski.
Gdy już poznajemy całą jej historię, Pike ani nikt inny nie oferuje współczucia ani żadnej pomocy kobiecie, która przecież jest prawdopodobnie obywatelką Federacji. Wypadałoby chociaż, aby obejrzał ją lekarz, zobaczył, czy coś da się zrobić.
Ostatecznie Vina sama decyduje o swoim losie i chce żyć dalej w iluzji piękna, ale tak naprawdę nikt nie zaproponował jej żadnej alternatywy. Tak jakby w świecie lepszej przyszłości nie było miejsca na Ziemi lub na licznych skolonizowanych planetach dla człowieka z poważnymi fizycznymi defektami. Czyli Pike-hipokryta sam za wszelką cenę chce uciec z niewoli, ale nie myśli zupełnie o swojej towarzyszce, która wycierpiała o wiele więcej od niego, i nie stara się także jej przywrócić jakiejś godności i życia wśród swoich.

Co ten Spock

fluor: Spock się uśmiecha, Spock krzyczy... To, co widzimy, jest sprzeczne z tym, co wiemy o Wolkanach i/lub o samym Spocku, natomiast wiele jego zdroworozsądkowych zachowań widzimy w osobie Number One, pierwszej oficer Enterprise.

Piotr: Chociaż jestem ciekaw, jak wyglądałaby scena, w której Spock mówi swoje “live long and prosper”, śmiejąc się wesoło, to cieszę się, że jego postać tak się zmieni od drugiego pilota. W “The Cage” to po prostu gość z dziwnymi uszami i brwiami.

Kasia: “THE WOMEN!” Prawie spadłam z krzesełka. Jest tak robotycznie śmieszny i tak mocno akcentuje swoje wypowiedzi, że nic tylko umrzeć ze śmiechu. A scena z rezonującą rośliną jest już w sumie ikoniczna dla nas.

Znak czasów

Kasia: Porozmawiajmy o mrugających gwiazdkach jako wejściu w warp, cichutkim red alercie, tanim welurze i pulsującym zadogłowiu!

fluor: Teraz wyobraźcie sobie, że jesteście początkującą fanką lub fanem Star Treka, która wchłonęła Discovery, filmy XI-XIII (JJ-verse) i pragnie poznać więcej. Jeżeli chce oglądać treki w kolejności powstawania, to zaczyna właśnie od “The Cage”. Czy macie jakieś porady, żeby zmniejszyć... szok poznawczy?

Kasia: Według mnie nie da się za bardzo zmniejszyć tego uczucia. TOS to stare SF, które skończy w tym roku 52 lata (54 jeśli liczyć od copyrightu pierwszego pilota).
TOS w całości to pewien koncept, powrót do przeszłości, smak zimnej wojny, próby kolejnych stopni emancypacji i wyzwolenia, walki z rasizmem, czasy prezydenta Kennedy’ego. Jeśli ktoś ma duże oczekiwania odnośnie do wykonania, to się zawiedzie, bo ledwie im starczało środków na dekoracje. Na pewno też będzie trudno wychwycić te smaczki i mrugnięcia do widza, które scenarzyści i Gene (jak jeszcze mógł) wstawiali, gdzie się dało. Jedyne, co mogę powiedzieć, to miejcie otwarty umysł i dajcie oldschoolowemu Trekowi szansę. Warto. Dla historii. Dla uroku Kirka. Dla szarmanckości McCoya. Dla całokształtu Spocka.
Przyznam, że nie wiem, czy nie lepiej byłoby zacząć od “Where No Man Has Gone Before” (TOS 1x03), a do The Cage wrócić później. Jak do ciekawostki.

fluor: Myślę, że faktycznie może lepiej warto potraktować “The Cage” jako ciekawostkę i najpierw polecić oglądanie reszty TOS (dla tych, którzy mają ochotę oglądać w kolejności produkcyjnej). Wszystkie smaczki z pilota można docenić dopiero wtedy, kiedy mamy materiał porównawczy, bo w innym przypadku pozostaną niezauważone. Pilot jest też na tyle odseparowany od reszty serialu (np. Spock jest zupełnie inny, praktycznie wszystkie pozostałe postaci są nowe), że można go obejrzeć na końcu.

Piotr: Zgadzam się. “The Cage” chyba lepiej spisze się jako osobny twór niż jak część całości. Zabawne, że gdy pisałem, jak oglądać Star Treka, radziłem, by w razie trudności z odbiorem pierwszą serię potraktować jako ciekawostkę i zostawić na później. Gdy polecamy TOS, to samo robimy z pierwszym pilotem.
Zachęcając do TOS najłatwiej chyba powiedzieć - nie oceniaj książki po okładce. Wiesz, co oglądasz, wiesz, kiedy powstało. Dawna fantastyka może czasem śmieszyć, ale niewątpliwie ma ona swój urok. I ten urok trafia do współczesnych widzów. Tylko trzeba dać mu szansę.

Kasia: Nie wiem czy dotarła do was krytyka obecnego pokolenia dotyczącego serialu “Friends”. TOS walczył ze stereotypami, ale mimo wszystko większość silnych ról to role męskie, bo tylko tyle dało się zrobić w tamtym okresie.
Trzeba było kręcić drugiego pilota, bo kazali Roddenberry’emu wywalić kobietę z mostka. Majel Barrett musiała więc oszukać producentów zakładając blond perukę i „zadowalając się” rolą pielęgniarki nieszczęśliwie zakochanej w Spocku.
A gdy dochodziło nawet do silnych postaci kobiecych (“Elaan of Troyius” 3x13 czy romulańska komandor, której nawet nie nadali imienia, z “The Enterprise Incident” 3x04) to ich postać zawsze “łamała się” pod urokiem oficerów Gwiezdnej Floty.
W “The Cage” wszystko jest w powijakach. Teksty o „przyzwyczajeniu się” do kobiety na mostku, a do tego czytanie im w myślach, że właściwie to by wszystkie tylko chciały kapitanowi do łóżka wskoczyć. Pierwsza Oficer boi się podejmować decyzji sama (co widać aż nadto). No i mamy mamy jednolitą kulturowo białą załogę z wyłączeniem Spocka. Jego też chcieli wywalić z serialu „z powodów”.
Na szczęście Nichelle Nichols i George Takei dołączyli do obsady w kolejnych odcinkach.
Jak wspominałam, ten serial trzeba oglądać z minimalną świadomością okresu, w jakim był stworzony, oraz sytuacji społecznej i politycznej w USA. Inaczej można wysnuć bardzo nietrafione wnioski.

fluor: Tekst o kobiecie na mostku jest nie do obronienia bez dodania dodatkowego objaśnienia, że epoka, w której kręcono ten odcinek, jest tak odmienna od naszej. Dla mnie to dobry argument za tym, że “The Cage” jak i całemu TOS-owi, reboot wcale by nie zaszkodził.

Kasia: Reboot zrobił trochę dobrego, szkoda tylko, że trafił w ręce człowieka, który na oku miał siódmy epizod “Gwiezdnych Wojen” i wcale ST bardzo nie lubił. Latający R2D2 w przestrzeni to jeden z wielu dowodów na to.

fluor: No tak, ale film i serial to zupełnie różne media i sposoby opowiadania historii. Być może Discovery w swojej kontynuacji będzie czymś w rodzaju neo-TOS-a. Zastanawiam się nad tym, ile osób zacznie rzucać gromy za samą sugestię takiego pomysłu. 🙂

Kasia: No wiesz, sezon kończy się wezwaniem pomocy przez Enterprise, więc... Dowiemy się, mam nadzieję, jeszcze w tym roku :>

Piotr: Reboot TOS już powstał, nazywa się The Orville. Dla jednych fanów to może być oburzające stwierdzenie, ale inni, a jest ich niemało, widzą w The Orville spełnienie marzeń o tym, jaki Star Trek powinien dziś być. Bo pod powłoczką mniej lub bardziej wyszukanych żartów są historie żywcem wyjęte ze świata Roddenberry’ego - takiego, jakim by był bez wpływów wytwórni, o jakich tu wspominamy - w dodatku inspirowane m.in. epizodami TOS. Czy to znaczy, że reboot to dobry pomysł? Nie według mnie. Nowy TOS musiałby być dokładnie tym, czym oryginał, uwzględniając jedynie zmiany, jakie zaszły w naszym świecie. Gdyby od tego zbytnio odbiegał, zderzyłby się z taką samą reakcją jak Discovery i filmy Abramsa.
Trzeba zadać pytanie: czy serial, który na rzecz nostalgii trzymałby się schematów i nie szedł do przodu, to byłby Star Trek, czy trekowy fanfilm? Albo inne - czy wady TOS, które widać po latach, to dobry powód, by go robić od nowa? Wspomniana przez Kasię krytyka “Friends”, podobnie jak krytyka TOS, którą nieraz tu jeszcze będziemy uskuteczniać, nie wynika przecież z tego, że twórcy mieli złe intencje czy chcieli kogoś dyskryminować tudzież ośmieszać. TOS nie tylko pokazuje nam, jaka była telewizja i jakie wymagania miała widownia, przynajmniej według wytwórni. Oglądając go, widzimy też, co się zmieniło. Bo mimo dobrych chęci Roddenberry’ego oryginalny Star Trek pełen jest dyskryminacji i nierównego traktowania. Współczesną widownię może to dziwić, śmieszyć, a nawet oburzać - i powinno. Ale nie będzie, jeśli TOS się nakręci na nowo. Trekowa wizja przyszłości, jak każda dobra fantastyka, miała czegoś uczyć. Przez upływ czasu może uczyć więcej niż założył jego twórca. Ale tylko jeśli jej nie będziemy ulepszać.

fluor: Pisząc o rebootach nie mam na myśli ulepszania i nadpisywania historii (remasterowania), tylko opowiedzenia ich jeszcze raz, innymi środkami. To mogą być zupełnie nowe interpretacje i motywy, wzbogacone o współczesne kulturowe i społeczne problemy. Nostalgia jest ważna, ale kiedy ja zaczynałem oglądać TNG, to nie czułem nostalgii, tylko świeżość.

Najlepsza scena

Kasia: Myślę, że transformacja Viny w jej prawdziwą wersję i zakończenie jej wątku. Zarówno wizualnie jak i pod względem treści to trafiło do mnie najmocniej. Nie ukrywam, że Bones albo Boyce prawdopodobnie poradziliby sobie ze zniekształceniami, natomiast prawdopodobnie serial nie zakładał jeszcze wszechmocy lekarza pokładowego (“Elaan of Troyius” 3x13), mimo nieograniczonych barmańskich umiejętności.
Do tego fakt, że Talosianie godzą się ze swoim losem (w pewnym stopniu) i uszczęśliwiają Vinę na tyle, na ile są w stanie. Ten odcinek ma w sobie więcej głębi niż jedna czwarta całego TOSa (ale do tego jeszcze dojdziemy).

fluor: Odcinek ma wiele dobrych scen, ale nie jestem w stanie wskazać jednej, która podobałaby mi się najbardziej. To zadziwiające jak wiele pomysłów zawarto w tym krótkim epizodzie, wiele z nich będzie rozwiniętych w kolejnych odcinkach i serialach. Mimo że to pilot, czyli pierwszy odcinek w serii, nie znajdziemy tutaj typowych dla kolejnych treków scen, w których poznajemy naszą załogę po kolei. Jedynym głównym bohaterem jest tutaj kapitan Pike, a cała reszta postaci pojawia się tylko na zasadzie relacji z nim – zjawisko podobne do tego, które oglądamy w Discovery.

fluor: To pierwszy, ale nie ostatni raz, gdy widzimy jak postaci w Star Treku oglądają na ekranie Star Treka. Będziemy świadkami podobnej "incepcji" nie raz, w tym – w pilocie serialu The Next Generation.

 

Najgorsza scena

fluor: Spock przejmujący dowodzenie na mostku postanawia w obliczu zagrożenia o trudnej do pojęcia skali opuścić kapitana i pierwszą oficer na planecie i uciec z okrętem poza zasięg Talosian. Próba jak najbardziej logiczna, ale po załodze nie widać było, aby się przejęła w jakiś sposób tym, że zostawiają swoich w opresji.

Piotr: Pomimo tego, że nie zniechęcają mnie efekty specjalne w starych filmach sci-fi, to jednak scena podróży w warp... Te gwiazdki przelatujące przez ekran, załoga w skupieniu obserwująca przyrządy, sternik pokazujący kapitanowi prędkość na palcach, bo przecież gra muzyka... No nie z zachwytu wtedy westchnąłem.

fluor: Czy ja wiem, dla mnie to było urocze. Trochę na kształt teatru telewizji albo takie mrugnięcie do widza „ok, tutaj nam się skończyły środki budżetowe na przygotowanie sceny przelotu”.

Kasia: Dla mnie krzyk w transporterze. Ugh, Spock...

Pierwsze wrażenia

fluor: Jestem prostym fanem, jak widzę Enterprise i słyszę znajomą melodię to się wzruszam. Bez względu na to, co się działo wcześniej w trakcie odcinka, a działy się różne rzeczy, które nie powinny mieć miejsca…

Finka: Oj, ja też. Kiedy Discovery odlatuje i otrzymuje distress call, zaczęłam coś od razu podejrzewać… a i tak się wzruszyłam, a kopara opadła 🙂 I muzyka! To było śliczne rozwiązanie. A samym odcinkiem (oglądałam finał i dwa poprzednie z rzędu) jestem zachwycona.

Waterhouse: Dla mnie kluczowymi scenami odcinka, a może i sezonu były te, w których okazuje się, że wartości Federacji są ważniejsze niż wygranie wojny za wszelką cenę. Postawa Burnham w kontrze do podejścia dowództwa Gwiezdnej Floty przypomina w jakimś sensie mowę Sisko z “In The Pale Moonlight”. Ale samym odcinkiem jestem nieco rozczarowany. Bo chociaż zgodne z zasadami Federacji, to zakończenie wojny z Klingonami było jednak za szybkie, a przez to całość sprawia dziwne wrażenie w stylu..”To już?”.

fluor: Jednak nie sposób kryć uśmiechu, gdy Michael wspomniała o buncie podczas rozmowy z admirał. Well played 🙂

Piotr: “To już” towarzyszy nam od kilku epizodów. Odcinek pozostawia wrażenie pośpiechu, a jako finał sprawia, że cały sezon wygląda jakby go tworzono bez dokładniejszego planu. O całości pewnie będziemy jeszcze debatować, ale zakończenie serii pozostawia, przynajmniej dla mnie, wiele do życzenia. Nie to, że nie miał dobrych momentów, przeciwnie, nawet wyłączając ostatnią scenę, która i u mnie wywołała szeroki uśmiech, trochę ich jest, ale to, że upchnięto je w jeden odcinek, bardzo psuje efekt.

Kasia: Gdy Enterprise pojawiła się w ostatnich scenach reakcja “My baby!!!” była aż zbyt oczywista w moim przypadku. Natomiast zgodzę się z Waterhouse’em: finał tej wojny był mało spektakularny. Tak mniej więcej do sceny z L’Rell na Kronosie miałam takie małe “meh” siedzące mi na ramieniu. Pomimo zabiegów estetycznych, wprowadzenia konkretnych postaci, to jednak brakuje mi w tym wszystkim… czegoś “wow”. Wcześniej odcinek 13 miał być finałowym i to widać aż nadto gdy przeanalizuje się całość sezonu.

kotek: A ja przewrotnie twierdzę, że wojna się jeszcze nie skończyła. To by było zbyt proste. Ja chcę wierzyć, że to jednak tak proste się nie okaże. Zaskoczenie Klingonów i oddanie przywództwa L’Rell może być tylko chwilowe. Cały drugi sezon przed nami, a bunt w klingońskim imperium mógłby być ciekawym motywem przewodnim.

Podobnie jak Waterhouse, uśmiechnęłam się widząc tryumf człowieczeństwa nad ślepą pogonią za zmiażdżeniem wroga. Podzielam też zdanie Kasi, widać, że zaplanowano 13-odcinkowy sezon, natomiast pięknie, optymistyczne i bajkowe zakończenie zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż pozostawienie mnie z informacją, że Federacja przestała istnieć.

Piotr: Michael w swoim monologu tuż przed spotkaniem z Amandą mówiła wprost, że wojna się skończyła. Oczywiście wrogość będzie trwała, wiemy, jak długo - przez cały TOS i sześć filmów.

“How does this war end? It doesn’t”

fluor: ...and it’s gone. Szok i niedowierzanie, a przede wszystkim zakończenie walk nie jest satysfakcjonujące fabularnie. Wygląda to tak, jakby zabrakło czasu na logiczne zamknięcie wojny (to zadanie na więcej niż jeden odcinek) i zdecydowano o takim kursie w zasadzie w ostatniej chwili.

Finka: Ach, teraz już rozumiem, skąd narzekania na ten fragment fabuły. Ja to zrozumiałam inaczej! Ja nie załapałam, że wojna się skończyła. Ja uznałam, że Klingoni zaczynają ledwo ledwo się jednoczyć, przez co ustają te rozproszone ataki. Tylko tyle…

Waterhouse: To zdecydowanie najsłabszy punkt odcinka, a może i sezonu. Tu Deep Space 9 lepiej pokazało, jak taki konflikt zaczyna się i jak kończy.

Piotr: Bo DS9 nie pokazało tylko początku i końca wojny, a DSC w sumie do tego się ograniczyło. Ta wojna nie ma list ofiar, cierpienia załogi po stracie znajomych lub bliskich, ona dzieje się gdzieś daleko. Największą traumę widzimy u Tylera, który cierpiał z wyboru, bo był klingońskim szpiegiem. Załoga wznosi toast za ofiary. Kiedy? W przerwie imprezy. Przez kilka odcinków wojny nawet nie było, a po powrocie z Mirror Universe mamy sytuację tak dramatyczną, że stoimy o krok od ludobójstwa. Pewne rzeczy widz może przyjąć na wiarę, ale gdy najważniejsza i symboliczna dla tego uniwersum organizacja decyduje się łamać swoje podstawowe zasady, to pewne rzeczy i przeżycia trzeba pokazać. Gdy Sisko mówił “I can live with that”, to go rozumiałem, nawet miałem podstawy sądzić, że na jego miejscu zachowałbym się tak samo. Gdy Michael pouczała admirał Cornwell, to niemal widziałem scenarzystę mówiącego “a teraz damy scenę, która pokaże, że ideały Federacji są najważniejsze i nie należy ich porzucać”. Gdyby ten finał rozłożono na 2-3 części, dałoby się pokazać to, co założyli twórcy w dobry sposób. To, co wyszło, jest niewiarygodne.

Finka: DS9 świadomie pokazywała listy strat wojennych, czytanie nazwisk itp. Discovery też to zrobiło, wielokrotnie wymieniając, ile osób zginęło w czasie jakiegośtam ataku na kolejną kolonię. Moim zdaniem akurat środek wojny DSC też pokazuje, i to całkiem zadowalająco.

fluor: Być może jest właśnie tak, jak pisze Finka, że to tylko zaniechanie ataków, a nie koniec wrogości. Twórcy Discovery pokazali nam już parę razy podobną “zmyłkę”, np. gdy po powrocie z lustrzanego wszechświata Saru obwieścił całkowitą porażkę Federacji w wojnie i dopiero w kolejnym odcinku objaśniono, że może nie jest najlepiej, ale nie wszystko jeszcze stracone.

Kasia: Początkowo ten sezon miał mieć 13 odcinków. Gdyby zakończenie wojny przeniesiono na drugi sezon, to wydaje mi się, że byłoby spokojnie dużo miejsca na zrobienie tego z polotem tak jak mamy w DS9. Chociaż do niego też mam zarzuty, bo finałowy sezon był robiony “na szybko” i brak uwidocznienia jaki efekt wojna miała na Kardasję cywilną jest nie do zniesienia. Tam zginęło 800 milionów! Ograniczono się do wzdeszków Garaka i niezrozumienia Martoka. Nie było beczki krwawego wina.
Tutaj też nie ma czego odszpuntowywać. Było, cierpiało, minęło… o Pike!
Tak to odbieram.

"I see people living their lives”

Kasia: W tym całym zamieszaniu chyba umknęło nam to, co najbardziej “startrekowe”, a mianowicie ludzie na powierzchni Kronosa żyjący swoim życiem. Trafiamy w sumie do slumsów/dzielnic rozpusty/niższych warstw społecznych. Tam Michael ma moment oświecenia, tam Ash zaczyna rozumieć, gdzie może się przydać, tam się dowiadujemy, że Klingoni lubią mieć pod bokiem grupkę poganiaczy niewolników (tak na zaś). Widzimy, jak prostytucja kwitnie, handel bronią ma się dobrze, a street food karmi ludzi gormaganderem! I to jest… takie kolorowe i żywe. Zawsze lubiłam, gdy moje kochane flotowe barany, co nie potrafią się trzymać z daleka od anomalii temporalnych, trafiają w miejsce “brudne”, niezgodne z ich ideałami. Od razu znajduje się jeden głośny piewca idei Federacji i zaczyna nawracać tubylców. Przekonywać do swoich racji. Jak w życiu.

Jestem bardzo zadowolona ze scen w “podbrzuszu” Kronosa. Nadało to autentyczności wielu postaciom. Nigdy nie jest tak, że żyjemy jak “Ci wspaniali mężczyźni w swych latających maszynach” i przemierzamy kosmos w czystych dresach, by szerzyć pokój. Nie zawsze spotkamy planetę pełną niebieskich i przyjaznych żyjątek (o których chyba postanowiono zapomnieć?). Czasem natkniemy się na kogoś takiego jak Harcourt Fenton Mudd, Lorca czy Klingoni z rodu D’Ghor.

Za takie momenty właśnie lubię ”Star Trek”. Chcemy bezpieczeństwa i czystych prześcieradeł, ale nie zapominamy o tej... drugiej stronie lustra.

fluor: Nie pamiętam, który dokładnie był to odcinek, ale skojarzyło mi się TNG i wojna domowa Gowrona z Durasem, kiedy to Worf był bardzo oburzony, że Klingoni walczący w armiach obu pretendentów pili i bawili się razem w jakimś barze na Kronosie.

Tu mamy coś podobnego – wojownicy gdzieś tam w kosmosie walczą i plądrują Federację, ale na powierzchni planety ludzie mają swoje własne sprawy, nie traktują przybyszów jako wrogów. Wojna totalna, której zwolennikiem prawdopodobnie byłby T’Kuvma, nie doszła do skutku. Społeczeństwo nie zamknęło się na obce wpływy całkowicie.

Piotr: Kronos to kolejny dowód na to, że Discovery ma świetnych scenografów. Każda lokacja w serialu robiła wrażenie, ale ta przebiła wszystkie. Wykonanie, klimat, w ogóle skala całości - to naprawdę im wyszło. A przy tym dało sposobność do pokazania bohaterów w środowisku, w którym nie ograniczał ich mundur. W przenośni i dosłownie.

Wielkie nadzieje

fluor: Sama końcówka odcinka (medale, przemowy) zamyka klamrą pierwszy sezon i kojarzy mi się z mocno trekowymi (w klasycznym rozumieniu) scenami z pierwszego odcinka. W ten sposób ekipa Discovery daje do zrozumienia, że wie, jakie elementy fani dobrze znają i kojarzą, natomiast szukają własnej, nowej ścieżki.

Kasia: Spodziewałam się finału finałów czyli Sarek wraca na Wulkan, a tu pół planety nie ma… aaalbo jest zaraza... czy coś takiego.
Sarek wchodzi na mostek, mówi, że ma nadzieję nie przeszkadzać, wszystko takie radosne, i tutaj jest moment, kiedy robimy rzeczy szokujące! Niespodziewane!
Z drugiej strony… Spock is coming. : >

kotek: Spock będzie na pewno dobrym urozmaiceniem, jest tylko jeden problem, on jest bratem Michael. W drugim sezonie nie będzie Asha, nie będzie Lorki. Czuję pustkę.

Kasia: Muszą dołożyć jakąś silną postać i z dużym prawdopodobieństwem będzie to wolkański kapitan. Mają go w końcu zgarnąć z Wolkana. #liczęNaTo

Piotr: Ash będzie w drugim sezonie, już to zapowiedziano. I mówiąc szczerze, mnie to martwi. Bo jeśli znów będziemy musieli oglądać jego romans z Michael… Nie, to będzie już męczące. A co do wolkańskiego kapitana - to już było. Epizodycznie, tu i tam, ale było. Co bym wolał? Wolkańską kapitan. To byłoby coś.

Tak naprawdę mam nadzieję, że zdarzą się dwie rzeczy - że scenarzyści nauczą się mniej chaotycznie pisać i że zadbają o te prawie anonimowe osoby z mostka. W innych serach mieliśmy po prostu statystów. Ktoś stał przy konsoli, ktoś potwierdzał rozkaz, przejmował stanowisko sternika, itd. Tu mamy stałą obsadę. Na tym można budować wartościowe rzeczy.

Najgorsza scena odcinka

Finka: Rozmowa Burnham i Tylera. Wkurza mnie, kiedy dla w miarę hepi endu jedna osoba z pary zakochanych tak szybko wybacza. Wcześniej Burnham nie może patrzeć na Tylera. Chwilę później oznajmia mu, że już nie widzi w nim Voqa. Bardzo naciągane.

fluor: I to wszystko po tym jak Ash korzysta z językowych i kulturowych wspomnień Voqa…

Kasia: I zachowuje się jak tru klingon gangsta… A przy okazji Burnham mu opowie jak zamordowali jej ojca i zgwałcili jej matkę. A potem zjedli ich kolację. Normalnie, wspomnień czar.

kotek: Burnham to Wolkanka. Miała przeprowadzić akcję decydującą o losach wojny razem z Ashem. Odsunęła od siebie emocje, chociaż nie było to łatwe. Ten moment, kiedy idą na akcję, Michael ramię w ramię z Ashem spoglądającym na nią tęsknie, jej mina jakby szła pod topór i Tilly wchodząca między nich, żeby ulżyć Michael. Jej wolkańskie wychowanie nauczyło ją wyciszać emocje, zwłaszcza kiedy zdała sobie sprawę, że widzi Tylera ostatni raz. Nie chciała tego mocno okaleczonego emocjonalnie człowieka dodatkowo obarczać winą za czyny Voqa.

Przewrotnie nie była to na pewno najgorsza scena tego odcinka. Dla mnie najgorszą sceną była scena uroczystości odznaczenia w kwaterze głównej Gwiezdnej Floty. Miało wyjść podniośle, patetycznie, a jakoś na mnie nie zrobiło takiego wrażenia. Było kiczowato.

Piotr: Też największe, ale i jedyne rozczarowanie pojedynczą sceną przyniosło mi odznaczenie załogi i towarzyszący mu monolog Michael. Zbyt patetycznie nawet dla mnie i dziwnie zmontowane. Taki przerost formy nad treścią.

Reszta odcinka według mnie nie ma złych scen. Są istotne, świetnie zrealizowane, zwłaszcza te na Kronos. Problemem jest tylko to, o czym już pisałem - brak czasu pomiędzy nimi. Dlatego tak źle wygląda, gdy w jednej chwili Michael z trudem znosi klingońskie zachowania Asha, a zaraz potem mu się zwierza i czule się z nim żegna. Nie dano nam nawet nacieszyć się Imperatorką w naszym wszechświecie.

Najlepsza scena odcinka

Kasia: Space whale sashimi. Chociaż nie, tam był grill...

fluor: Scena, w której przerażona Tilly salutuje cesarzowej. Genialnie zagrana, taki typ humoru bardzo mi się podoba.
Voq grający w “klingońskie scrabble” z kolegami. I jakaś taka kameralność-zwyczajność Kronosa. Niby gdzieś tam trwa wojna, ale tutaj jest spokój, a ludzie żyją własnym życiem.

Finka: Oprócz wspomnianej sceny z Tilly - również jej pobyt na Kronosie, gdy na haju (do czego zresztą się szczerze przyznaje) próbuje brzmieć przekonująco. Tilly w ogóle wygrywa cały pierwszy sezon. Kocham ją.

kotek: Kilka scen zasługuje na miano najlepszej. Zgadzam się z przedmówcami o Tilly oddającej honory cesarzowej i zupełnie nowym obliczu Asha na Kronosie, jeszcze fajniejszy z niego chłopak w tym wydaniu! Zapadła mi w pamięć scena, kiedy Michael powstrzymuje cesarzową przed zniszczeniem Kronosa i oddaje sterownik w ręce L’Rell. Kwintesencja Federacji.

Piotr: Sceny na Kronosie - pisałem już, dlaczego - i oczywiście Tilly. Mimo, że na aktorstwo w DSC narzekać nie można, to dla mnie jej postać jest grana najlepiej, bo najnaturalniej. I nie chodzi mi o zabawne sytuacje, które są wisienką na torcie. Przez sceny takie, jaką wspomina kotek, gdy Sylvia wchodzi między Michael i Asha, ona nie jest tylko częścią wątku. Jest częścią załogi. W moim odczuciu nie można tego powiedzieć o każdym.

Pierwsze wrażenia

Piotr: Wróciliśmy do takiego Discovery, jakie znamy. Po wyjątkowo nielogicznym zakończeniu mirrorowej historii Lorki i powrocie do naszego wszechświata poczułem lekką ulgę. To znów jest ten serial, który dotąd oglądałem. Nie każdy wątek był tak samo ciekawy, ale wszystko było na swoim miejscu. Nowa sytuacja na froncie najwyraźniej nie została wymyślona przez scenarzystów po to, by zaraz ją naprawić skokiem w czasie, powróciły postacie, które lubię, mieliśmy kilka wyjątkowo udanych scen – jest dobrze. Trochę się obawiam o kolejny odcinek, bo to finał już ostateczny i może się znów okazać, że scenarzyści postawili na akcję kosztem logiki i postaci. Liczę jednak, że te dwa epizody, które dokręcono później, po lorcageddonie, są lepiej przemyślane.

fluor: Tak, ja też odczułem wyraźną różnicę w konstrukcji tych odcinków. Być może finał mirrora wymagał odpowiedniej ilości fajerwerków i teraz wracamy do normy.
Saru wykazał się jako kapitan i lider załogi, a teraz wraca do swojej standardowej roli pierwszego oficera. Nie wiem czy to świadomy zabieg, czy tylko przypadek, ale jak obserwuję zachowanie admirał Katriny Cornwell, to widzę w jej gestach, w jej minach i odzywkach kapitana Lorkę. Myślę też, że to nie jest przypadek, że to właśnie ona siedzi w fotelu kapitańskim, a nie Saru. Już wkrótce czeka nas bardzo trudny wybór, który może zatrzeć moralną wyższość Federacji nad Imperium Terrańskim.

kotek: Po pełnych emocji epizodach w mirror universe ten odcinek był, nie bójmy się tego określenia, nudny. Nie mogła tego zmienić żadna z nielicznych niespodzianek przygotowanych dla nas przez scenarzystów. Nie oczekiwałam fajerwerków. Przynajmniej się bardzo nie zawiodłam. Admirał jakaś niewyraźna, Michael uwikłana w dziwną relację z Ashem, najlepiej w tym świecie radzi sobie ta, która jest w nim najkrócej - pani imperator. Zobaczycie, że jeszcze niejedno kolano się przed nią ugnie i to w obu światach.

Piotr: Fakt, że akcji jako takiej tu jest niewiele, dla mnie nie jest równoznaczny z nudą. Kontrast, jaki widzimy w porównaniu z poprzednim odcinkiem, jest oczywiście ogromny, ale zwolnienie tempa było potrzebne. Pewne rzeczy trzeba było poukładać i w lepszy czy gorszy sposób to się udało. Niedawno sam narzekałem, że te intensywne mirrorowe epizody nie dają nam się przyjrzeć postaciom w warunkach innych niż skrajne. Ten dał.

Kasia: Fluor, jeśli w Katrinie widzisz Lorkę, to ja w Stametsie prima balerinę… Oh wait!
Tak zupełnie szczerze to być może jedna czwarta naszej pani admirał gdzieś tam ma jakieś wskazania w kierunku niedawnego kapitana Discovery, natomiast to wynika jedynie z tego, że jej duch upada i sama ma pewnie coś w stylu PTSD. Poza tym… Kiedy nie czuje się pokonana, zachowuje sporo rozsądku, słucha swoich podwładnych oraz podejmuje takie decyzje, jakie są najlepsze w danej chwili. I to nie dlatego, że musi udawać!
Gdzie w tym Lorca, ja się pytam?
Poza tym zaskoczyła mnie uznaniem zasług Michael, gdzie właściwie mogła ją wtrącić do brygu.

fluor: Ależ Lorca też kierował się jakąś logiką… przynajmniej zanim władza uderzyła mu do głowy. A podobieństw będzie więcej, bo coś mi mówi, że Rada Federacji zatwierdziła ludobójstwo lub inne nieprzyjemne rzeczy na Kronosie i admirałka będzie skłonna wykonać rozkaz.

“There are klingons on the starboard bow”

fluor: Tempo wojny może się wydawać zaskakujące – minęło aż 9 miesięcy od zniknięcia Discovery i dodatkowe 6 miesięcy od bitwy przy gwieździe podwójnej, a Klingoni, pomimo technologicznej przewagi, zdobyli jedynie 20 procent terytorium. Gwiezdna Flota na pewno zmobilizowała wszystkie swoje rezerwy i stawia zacięty opór, ale wciąż wydaje się to być zaskakująco powolne tempo.
Myślę, że dobrym wyjaśnieniem tej pozornej sprzeczności jest fakt, że klingońskie klany walczą przede wszystkim ze sobą o dominację, a wojnę z Federacją traktują drugorzędnie – jako źródło surowców podczas rajdów lub dla korzyści wizerunkowych, gdy dokonują masakr na obcych planetach, zapewniając sobie w ten sposób uznanie rodaków.
Ogólny poziom nieufności i wewnętrzne podziały nie pozwalają na zorganizowanie wielkiej ofensywy, ponieważ klany muszą myśleć przede wszystkim o swoim własnym bezpieczeństwie. Co z tego, że splądrują Wolkana czy Andorię, kiedy ich własne ziemie mogą być zajęte przez sąsiadów zza miedzy.

kotek: Przez cały sezon wątek był traktowany po macoszemu. Wojna toczyła się gdzieś w tle, wiele o niej nie wiedzieliśmy. Te kilka scen wyjaśnienia sytuacji na placu boju było bardzo potrzebne. Dowiedzieliśmy się o nierównej walce z przeciwnikiem targanym wewnętrznymi sporami o władzę, gdzie łupy Federacji stanowiły fanty i kartę przetargową w klanowych potyczkach. Nie takiej wojny chciał T’Kuvma. Nie po to tę wojnę rozpętali. Czyżby teraz ci, którzy ją wywołali, mieli stać się orędownikami pokoju?
Podobało mi się niezmiernie, że Federacja nie traci wiary (w zwycięstwo). Po obejrzeniu poprzedniego odcinka byłam przekonana, że wojna się skończyła, przegrali, nie ma już nadziei. Ten optymizm, walka do końca i niepoddawanie się to esencja Gwiezdnej Floty.

Kasia: Wydaje się to być może naciągane, jednak Federacja jest otoczona ogromem adwersarzy, gdzie każdy wyrywa jej kawałek na swój unikalny sposób. 20 procent w dziewięć miesięcy to i tak bardzo dużo, biorąc pod uwagę chaos, w jakim toczą się starcia. Hitler nie dał rady na dwa fronty, Flota da na 24?
Dlatego pomysł “uderzmy tam, gdzie najbardziej boli” jest jak najbardziej na miejscu. Szkoda, że dopiero teraz się na to odważyli. Te ich ideały kiedyś ich zgubią doszczętnie. Sekcja 31 wie coś o tym.

Piotr: Zabawne, że kilka odcinków temu spodziewałem się końca wątków typowo wojennych, a zanosi się na coś zupełnie odwrotnego. Najpewniej sprawdzą się słowa Georgiou, atak na Qo’noS nie zakończy wojny, ale informacje o kamuflażu sprawią, że będzie bardziej wyrównana. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo nie wyobrażam sobie, że finał sezonu pokaże nam jej koniec. Byłoby to zbyt nagłe i naciągane.

Specialist Michael & Mr Ash

kotek: Zamotane emocje między tym dwojgiem były dla mnie elementem zupełnie nie na miejscu, niepasującym do konwencji serialu. Ash płacze w każdej scenie, Michael zapomniała już, że wychowała się na Wolkanie. Hiszpańskie telenowele mają w sobie mniej dramatyzmu, słowo!

Kasia: Ja tam jestem zadowolona z tej sceny, chociaż przyznam, że spodziewałam się innego finału… do momentu, gdy Michael wspomniała o rękach Asha zaciskających się na jej szyi. Wtedy wiedziałam, że od rozpadu nie ma odwrotu. Ona nie jest w stanie na niego patrzeć, bo pamięta wszystko. I to, co w tym momencie czuje, to że jej pierwsza i jedyna miłość była rozrywająco bolesna. Chciałaby być teraz Wolkanką bardziej niż kiedykolwiek.
Nie na miejscu to jest brak pytań Saru odnośnie tego jak smakują jego ludzie… Ale to nie ten serial chyba. 😀

Piotr: Oj, ja jestem pewien, że żarty w stylu “You look tasty today, Saru” są normą na planie.
Mnie płaczliwość Asha nie razi. Bycie ofiarą eksperymentów, tortur, świadkiem morderstwa dokonanego własnymi rękami, prawie dwóch i ostatecznie świadomość bycia kimś innym, resztką istoty, która kiedyś żyła… Są mniej dramatyczne rzeczy, które potrafią doprowadzić człowieka do załamania nerwowego. Ale jest coś, co mi w tym pożegnaniu nie odpowiada. Fajnie, że Ash i Michael potrafią sobie powiedzieć, co czują i są świadomi swoich emocji, ale my nie oglądamy TNG, a to nie jest scena w gabinecie doradcy Troi. Tutaj jedno z nich o mało nie zabiło drugiego, przy okazji okazując się obcym szpiegiem i mordercą. Michael ma rację, za to nie odpowiada tylko Voq. Tyler obiecał jej powiedzieć, gdy coś będzie nie tak, a mimo że wiedział i rozumiał coraz więcej, milczał. Voq chciał ją zabić, ale to Ash ją naraził. Mimo to widzimy w niej tylko smutek i żal. Skoro na tyle pozwala jej wolkańskie wychowanie, to na gniew i wściekłość też. I tu byłyby one na miejscu.

fluor: Ci, którzy zostali najmocniej skrzywdzeni, mają największe kłopoty z przejściem nad tym do porządku dziennego i wybaczeniu Ashowi. Dotyczy to zarówno Michael, jak i Stametsa.
Pożegnanie Michael i jej słowa, że jest jej naprawdę ciężko zostawiać go w takich okolicznościach można traktować dwuznacznie: jako wymówkę albo jako prawdziwy żal. W tym drugim przypadku Michael uważa, że daje Ashowi szansę pozbierać się i poukładać sprawy. Przemyśleć kim jest i kim chce zostać.

“Do not regret loving someone, Michael”

Kasia: Kocham tego wolkańskiego hipokrytę najbardziej na świecie. To, co jest cudowne w tej postaci, to nieważne który serial, który “verse”, który reżyser, to cały czas jest to ten sam Sarek. Od “Journey to Babel” (TOS 2x15) napisanego przez D.C. Fontanę do ostatniego odcinka DSC cały czas jest trzymany w tym samym tonie. My wiemy, że kocha Spocka i swoją żonę, ale jak go operują i przetaczają mu krew, ratując życie to i tak zostanie zimny jak lód. Wiemy, że nie kłamał w JJverse co do swoich uczuć. Już nie wspomnę odcinków “Sarek” (TNG 3x23) i “Unification” (TNG 5x7 5x8). Jeśli ktoś uważa, iż rada, by nie żałować kochania innych, nie pasuje do niego, to nie wie jak bardzo jest w błędzie.

Piotr: Sarek nie tylko kocha córkę, jest też z niej dumny. Chwila, w której pokazał Georgiou, że jego Michael jest lepsza od tej, którą ona wychowała, była bezcenna.

Kasia: A później Philippa sprowadziła go do parteru, bo sama widzi w jaką spiralę destrukcji Burnham potrafi się wkręcić niezależnie od świata. Znają swoje dzieci. To ważne.

“Long live the Empress!”

kotek: Imperatorka jest najmocniejszą postacią tego serialu po stracie Lorki. Idealnie wypełnia pustkę po ciemnym charakterze, którego motywacji nie znamy. Philippa jest znacznie silniejsza niż admirał Cornwell. Cornwell była totalnie załamała, widząc zajętą bazę Federacji. Nie była w stanie wydać poleceń ratujących okręt, na którego fotelu kapitańskim siedziała i który przeszedłby do historii, gdyby nie szybka reakcja załogi. Czy w ten sposób powinna zachowywać się najwyższa rangą dowódczyni tego, co zostało z Federacji? Imperatorka na chłodno analizuje sytuację, bardzo mocno akcentuje swoją pozycję, ze zbędnego elementu w tym świecie, z pozycji niechcianego gościa, którego najchętniej zamknęłoby się w celi, staje się czynnikiem, dzięki któremu Federacja może przerwać brutalne ataki Klingonów i przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Piotr: Georgiou to też ciekawy zabieg scenarzystów niezwiązany bezpośrednio z fabułą. Dzięki niej Burnham i do pewnego stopnia załoga Discovery zatoczyli koło. Michael znów radzi się “rodzica” w kwestii pokonania Klingonów, zapewne znów znajdzie się gdzieś u boku “matki”, bo nie sądzę, że Philippa uzna “coś”, co uważała za element wystroju tudzież zawartość talerza, za kompetentnego oficera. Natomiast załoga ma nad sobą surową i doświadczoną kapitan, która pochodzi z Mirror Universe i chce wrócić do domu - zupełnie jak Lorca.

fluor: Ciekawe, że zarówno metoda Sareka “wolkańskie hello” jak i Georgiou “totalne zniszczenie” Klingonów opierają się na użyciu siły, więc mają w sobie coś wspólnego, a jednocześnie nieakceptowanego przez Federację.

Stamets - The Good, The Bad, The Science!

kotek: Stamets robi naukę rozsiewając grzybki w kosmosie. I wszystko jest fajnie, tak ładnie pachnie dawnym, tradycyjnym Trekiem, jest tylko jedno ale. Gdyby to był którykolwiek z dawnych ST, połowa odcinka byłaby przeznaczona na rozważania etyczne czy te grzybki nie wyprą czegoś, co dopiero się na tej planecie rodzi albo już tam kiełkuje. Zabrakło mi tej refleksji w Disco. Lub chociaż zaznaczenia, że to jest wojna i w związku z tym wszystkie chwyty dozwolone.

Kasia: Zderzenie Stametsa z Ashem było bardzo potrzebne. Szczerze, to spodziewałam się oczyszczenia atmosfery w miarę zgrabnie, dlatego miło zaskoczyła mnie reakcja naukowca, gdy zamiast oprzeć się na logice i faktach, po prostu emocje wzięły górę. I nie jest to dziwne. Anthony Rapp pięknie pokazał przepływ emocji – zaskoczenie, strach, niedowierzanie i gniew. Polecam przyjrzeć się tym ułamkom sekundy, kiedy Stamets próbuje się opanować.
A poza tym Stamets ma teraz dziecko! Dla mnie scena z terraformowaniem planety była wyjątkowo symboliczna. Ostatni zarodek, ostatnia szansa na uratowanie Federacji. Piękna animacja. Zawsze poruszają mnie sceny, gdy natura pokazuje swoją siłę. Osobiście uważam, że jeśli chodzi o nas, ludzi, to Ziemia sobie z nami poradzi prędzej czy później.
A, nie zdziwię się, jeśli Tilly nazwie księżyc Vedy “Hugh”. 😉

fluor: W scenie eksperymentu naukowego jest coś z projektu Genesis, znanego z klasycznych filmów (ST2: “Gniew Khana” i ST3: “W poszukiwaniu Spocka”) – widzimy jałową planetę lub księżyc, zupełnie pozbawione życia, i za pomocą najnowszej technologii zostaje dokonana całkowita przemiana.

Najlepsza scena odcinka

fluor: Admirał Cornwell dezintegrująca miskę z ciasteczkami kapitana Lorki oraz mina Michael. Widzimy i czujemy, że admirałka czuje się bardzo źle z faktem, że dała się oszukać, być może współczucie sprawiło, że nie powstrzymała Gabriela wcześniej.
Druga równie dobra scena to wkroczenie Georgiou na mostek. Była w tym jakaś moc, zwłaszcza jak się widziało spojrzenie pełne radości od sterniczki Detmer.

kotek: Ja też postawię na sceny z Georgiou. To ona ciągnie cały ten odcinek.
Świetną sceną było też pożegnanie Sareka z Michael i rozmowa Michael z Tilly o Ashu.

Kasia: Terraformowanie. Radość Stametsa bezsprzecznie.

Piotr: Zderzenie Saru z Imperatorką. Oburzenie Georgiou było cudne. No kotlet jej zaczął pyskować, też coś.
Druga, niekoniecznie najlepsza, ale istotna - scena rozmowy Cornwell z L'Rell. Odcinek, w którym obie panie się spotkały, był jednym z najgorzej napisanych i/lub nakręconych, ale ta relacja była wyjątkowo udana. Miło zobaczyć, że coś z niej zostało.

Najgorsza scena odcinka

fluor: Nie ma. Poziom jest bardzo wyrównany i przyzwoity, ciężko się przyczepić do czegoś konkretnego.

kotek: Rozmowa Asha i Michael. Dla mnie totalnie nie na miejscu. Emocje, które między nimi buzowały musiały znaleźć ujście. Tylko dlaczego w taki sposób? Tę scenę można było napisać lepiej, przynajmniej na tyle, żeby widz nie tracił szacunku do głównych bohaterów.

Kasia: Spotkanie Saru z Philippą. Głównie dlatego, że wątek kolacji nie został pociągnięty dalej. Zmarnowany potencjał.

fluor: To było tylko kilka sekund, które pokazało, że Saru stał się pełnokrwistym kapitanem. Bez czasu na zbędne pyskówki wysłał niespodziewanego gościa do celi i nałożył areszt domowy. Nie spanikował, nie protestował, nie gniewał się na Michael.


Pierwsze wrażenia

fluor: Przyznam, że tego się nie spodziewałem. Po przyjemnie odmiennym psychologicznym odcinku i kąpieli w mirrorowym mroku, wątki drugiej połowy pierwszego sezonu spotykają się w kulminacji i rozwiązaniu – tak prostym, przewidywalnym i banalnym, że aż trudno mi w to uwierzyć.
Bijatyka, strzelanina, czemu nie? Ale chciałbym widzieć jakąś logikę działania, uwierzyć, że żołnierze Lorki czy imperatorki w rzeczywistości chociaż trochę znają się na swoim fachu. Niestety gdzieś pomiędzy scenami znika ta wielkość pałacowego okrętu i batalionów wojska na służbie Imperium, w zasadzie widzimy dwa pokoje i korytarz, a w akcji co najwyżej kilku walczących na raz.
Nie mówię, że wszystko było źle, znajdzie się parę jasnych punktów odcinka, ale dla mnie twórcy pokazali, że nie potrafią zrobić finału wieloodcinkowca z odpowiednim rozmachem w stylu Gwiezdnych Wojen. Tak, pomimo technobełkotu, to właśnie taka inspiracja – plan na pokonanie złych to było typowe: zdejmij osłonę, strzel torpedę w środek i uciekaj. Wciąż nie byłoby tak źle, gdyby dało się odczuć trochę epickości.

kotek: Plan typowy i skutecznie powielany w każdym szanującym się serialu scifi od 1977 roku (premiera "SW: A New Hope"). Mnie aż tak bardzo nie mierziła jego płytkość. Podobały mi się ujęcia, zwłaszcza sceny walki w ciasnym korytarzu filmowane również z góry. Czyżby kolejna inspiracja, tym razem "Equilibrium"? Fakt, brakowało im rozmachu. Czyżby budżet się skurczył pod koniec sezonu? Może twórcy chcieli uzyskać więcej autentyzmu? W przestrzeni kosmicznej trudno o wielkie, batalistyczne sceny wewnątrz statku kosmicznego, gdzie każdy centymetr powinien być zaplanowany ściśle użytkowo, a ogromne sale istnieją tylko jako fanaberia imperatora.

Kasia: Tak samo jak po “Ostatnim Jedi” tak i tutaj miałam dwie fale doznań. Pierwsze, to “wow, kulminacja, strzelają, intrygi pałacowe, mordunki, miecze, lubię to”, a potem na napisach końcowych “Co ja właściwie obejrzałam i dlaczego?”.
To było zbyt… oczywiste i proste (ST, nie SW). Jakbym oglądała program na “Discovery” (See what I did there?) gdzie z 50 minut emisji 20 to powtarzanie tego co było przed reklamą. Czuję, że twórcy potraktowali nas jak idiotów, którzy nie potrafią zrozumieć subtelniejszej intrygi. A to co jest “subtelne” wyjaśniają w “After Trek”, żeby widz nie miał wątpliwości.
Właściwie wszystko co się rozegrało na pokładzie Charona można było w tym samym czasie zrobić subtelniej z większą dawką napięcia, z ciekawie rozwijającą się historią. Ja wiem, że najprostsze rozwiązania są najlepsze, ale wyszło to co najmniej nienaturalnie.

Wylorcowany Lorca

Piotr: Dobrze napisany i zagrany czarny charakter to nie jest może rzadkie zjawisko w Star Treku, ale miło było myśleć, że grono takich postaci jak Khan, Chang, Dukat, Winn, Moset czy Ransom powiększy się o kogoś nowego. Po finale historii Lorki mam jednak wątpliwości czy tak można powiedzieć. Mam uczucie jakby ten balon napięcia, knucia i intrygi, który twórcy stopniowo pompowali - i robili to z całkiem fajnym efektem - na koniec zamiast efektownie wybuchnąć, przedziurawił się i wypuścił powietrze z mało eleganckim odgłosem. Lorca dotąd był kimś intrygującym, kto ma mniej lub bardziej improwizowany plan, kto musiał wykazać się sporym sprytem i umiejętnością szybkiego dostosowywania się do zaskakujących sytuacji. Udawanie cenionego kapitana z wszechświata, do którego trafił przypadkiem, wymaga pewnych unikalnych talentów. I te talenty widywaliśmy we wcześniejszych odcinkach. Nic z tego tutaj się nie pojawiło. Na koniec widzimy Lorkę jako mało rozgarniętego złoczyńcę, który wierzy, że kieruje nim los i ma obsesję na punkcie Michael. Duże rozczarowanie. Jedno z kilku w tym odcinku.


kotek: Mnie jego obsesja na punkcie Michael zaintrygowała. Nie mogę zrozumieć tylko dlaczego przez cały sezon traktował ją jak powietrze i nagle objawienie: “Michael Burnham is not to be touched!” i chyba najbardziej spektakularne “don’t make me have to kill you”. Nie mam pojęcia co między tą dwójką zaszło (a chętnie bym się tego dowiedziała!) ale dla mnie to “uczucie” jest zupełnie nieautentyczne. Nawet jeśli przyjmiemy, że obojętność Lorci wobec Michael w naszym uniwersum wynikała z głębokiej konspiracji, a po znalezieniu się w pałacu poczuł się pewnie i mógł sobie pozwolić na wyrażanie uczuć, w dalszym ciągu tej sytuacji brakuje autentyzmu i logiki. Kolejny raz Lorca stawia na szali swoich ludzi i powodzenie misji dla zaspokojenia własnych fanaberii, w tym przypadku - oszczędzenia Michael. Siląc się na wyszukiwanie kolejnych inspiracji, czyżby twórcy sięgnęli po klasykę i zaadaptowali "Romea i Julię"?

fluor: Lorca nigdy nie był obojętny wobec Michael. Uratował ją z więzienia w trzecim odcinku, zaintrygował i pokierował tak, żeby dołączyła do załogi (to była jej decyzja, on tylko pomógł). Gdy Michael leciała z Tylerem na misję ratowania Sareka (1x06 "Lethe"), to Lorca wyraźnie nakazał swojemu szefowi ochrony, że ma chronić ją za wszelką cenę. Kapitan miał też poważne wątpliwości przed wysłaniem swojej podopiecznej na klingoński okręt-sarkofag (1x09 "Into the Forest I Go") z sensorami, które miały pomóc przy rozpracowaniu sekretów klingońskiego kamuflażu. Teraz już wiemy dlaczego – uważał to za skrajnie niebezpieczne.

kotek: OK, miłość w czasach wojny z Klingonami jest inna od tej w czasach, kiedy jeszcze nie mamy z nimi kontaktu 😉

Kasia: Ech, od czego by tu zacząć. Może od tego, że jak dla mnie te niuanse, które wychwycił fluor mogłyby dotyczyć naszej protagonistki, gdyby Lorca miał wobec niej jakieś więzi rodzinne (typu "zaginiona córka"), a nie celowo nakierowane na romantyzm. Do tego tak się “trzymał roli”, że nie podjął ŻADNEGO kroku wobec Michael, by ją w sobie rozkochać. Bardzo Ważny Lorca z Mirrorverse nie zrobił NIC by, jak już się znajdzie w domu, mieć ją po swojej stronie. Czego on się spodziewał? Alienował się od załogi i do tego pozwolił, żeby Burnham poszła za Tylerem.  Miał taką szansę przyciągnąć ją do siebie, znając jej skłonności do podążania za autorytetami, a do tego “You have never been in love”. JAK MOŻNA COŚ TAKIEGO PRZEGAPIĆ?
I finał historii… Wyciągnięte łapki w kierunku wybranki i twarz zbitego psa. Jakby Phillipa go nie nadziała na miecz to ja bym to zrobiła za odstawianie miłosnej fuszerki.
Ten wątek mógł być tak dobry, tak przemyślany, pełen niedopowiedzeń…

fluor: “Pamiętniki kapitana Lorki” to dobry temat na fanfika. Wszystkie te historie, kiedy mógł pogadać z Michael, ale tego nie zrobił.

Kasia: Jestem pewna, że to się już gdzieś pisze.

You have failed me for the last time, Gabe.

Imperatorka Georgiou

fluor: Ciężko mi ocenić na ile jest to wina scenariusza, ale imperatorka jawi mi się jako jeden z tragicznie najgorszych władców terrańskiego imperium. Lorca zdecydował się powiedzieć o tym na głos i niestety muszę się z nim zgodzić. Jej zachowanie jest tak dwuznaczne i niejasne, zupełnie jakby znalazła się w tej roli wbrew swojej woli. Po tym jak dostała Lorkę w swoje ręce na samym początku, zamyka go w agonizerze. Nie do końca wiadomo, dlaczego Gabriel ma spędzać tam czas i cierpieć za swoją zdradę. W końcu szybka śmierć to gest łaski – przynajmniej tak jest to przedstawiane.
W ten sam sposób trzymani są w komorach agonii poplecznicy Lorki, którzy rok temu poparli jego bunt. Jak się okazuje, nie są trzymani pod strażą, a wielomiesięczne nieludzkie tortury nie mają w zasadzie żadnego efektu na ich kondycji psycho-fizycznej.
Taktyka walki jest tragiczna, cesarzowa idzie na czele pochodu tak, że w każdym momencie może ją dosięgnąć przypadkowy strzał. Jej ratunkowa komenda “emergency transport” też jest wyjątkowo długa.

kotek: Salwowanie się ucieczką wydaje mi się niehonorowe. Ukrywanie się w jej sanktuarium, gdzie Michael odnajduje ją bez przeszkód, też zbyt mądre nie było. Straciła cenny czas, który powinna wykorzystać na znalezienie szalupy ratunkowej i wejście w warp w kierunku swojej najbliższej bazy. To ona jest przywódcą Terran. Zdobycie pałacu o niczym nie świadczy, a już na pewno nie o wygraniu wojny. Dlaczego więc pozwala oddać się w ręce Lorki? Plan Michael był szalony i niebezpieczny. Próbuję zrozumieć motywację Georgiou i jej emocje, przychodzi mi to z trudem. Dlaczego pomaga Michael? Dlaczego jej zaufała, skoro tyle razy podkreśla “You are not my Michael”.
Osobną kwestią będzie jej rola w naszym uniwersum. Obstawiam, że przyrządzi smakowitą potrawkę z jednego z ostatnich kapitanów Gwiezdnej Floty.

fluor: Imperium Terrańskie jest większą fasadą niż Federacja, bo jak się okazuje obok pałacowego ISS Charona nie ma żadnych okrętów eskorty. Po przejęciu kontroli przez Lorkę, imperatorka ma tylko jedno wyjście – może zginąć, zadając jak najwięcej szkód.
W swoim azylu siedzi przy stole i analizuje, co jej zostało. Ma przed sobą plakietkę, która należała do jej Michael, utraconej córki.

Landry

Piotr: A zauważyliście, że pojawiła się mirrorowa komandor Landry? Nie? Oczywiście, że nie. Bo była dokładnie taka, jak w naszym wszechświecie. Cóż za zmarnowana okazja. Po trzecim i czwartym epizodzie podejrzewałem, nie ja jeden zresztą, że tak jak Lorca, Landry, którą poznaliśmy, była wersją z lustra. I mam wrażenie, że taki był plan. Nie była typowym oficerem Gwiezdnej Floty, jej zachowanie i skrawki relacji z Lorcą, jakie widzieliśmy, pasowały idealnie do Imperium Terran. Tylko ktoś pod koniec kręcenia sezonu powiedział: “Nie mamy już na to czasu, zapomnijmy o tym, i tak musimy zamknąć kilka wątków w finale”. Ile by to ciekawych wątków mogło przynieść.

fluor: Moim zdaniem mirrorowa Landry była znacznie bardziej miła niż jej odpowiednik. Oczywiście poza tą jedną sceną, w której morduje Stametsa. Pierwsza Landry wsławiła się tekstami o karmieniu zwierząt i porównywaniu więźniów, znajdujących się pod jej kuratelą, do śmieci.

Kasia: Piotr, nie zgodzę się, że była dokładnie taka jak po stronie Federacji. Była nijaka. Można zwalać na czas spędzony w agonizerze, albo można uznać że jej wprowadzenie to tylko mrugnięcie okiem do widza i nic więcej, bo ta kreacja (czy też jej brak) to kolejny efekt przedłożenia strzelania się nad fabułę.

Najlepsza scena odcinka

kotek: Może pominę wszystkie wyznania miłości Lorki i skupię się na powrocie do domu, uświadomieniu sobie, że wojna się skończyła, a Gwiezdna Flota przestała istnieć. Miny członków załogi mówią wszystko.

fluor: Myślę, że Mirror Stamets i jego reakcje na historię Lorki to najciekawszy moment odcinka, dodający też trochę humoru. Podobała mi się też przemiana Saru w pełnowymiarowego kapitana i jego narada z załogą, natomiast wciąż pozostaje niedosyt. Zbyt duży akcent położono moim zdaniem na strzelaninę i bijatyki, a za mało na Discovery i to jak załoga zaczyna działać razem.

kotek: Mnie akurat moment kiedy Saru zaczął być kapitanem niespecjalnie przypadł do gustu. “I do not accept no-win scenario” było żywcem wyjęte z korpo-pogadanek.

Kasia: Chyba faktycznie ostatnie sceny poza Mirror Universe. Nie wiem tylko czy dlatego, bo byłe dobre, czy dlatego że wyjęto nas z tej “poor excuse of a one-sided love story” na pokładzie Charona.

fluor: Kapitan Kirk też nie wierzył w no-win scenario. Myślę, że to miało być bezpośrednie nawiązanie do legendarnego kapitana Gwiezdnej Floty, mające pokazać widzom, że Saru staje się samodzielnym i dojrzałym dowódcą.

Kasia: Solidne pięć minut Kapitana Saru.

Pierwsze wrażenia

Piotr: Są takie odcinki, które się zapamiętuje z powodu jednej sceny, nawet jeśli nie jest ona kluczowa. Parę tygodni temu mieliśmy “ten epizod, w którym zginął Culber”, a najnowszy zapamiętam jako “ten, w którym Michael zjadła Kelpianina. I jej smakował”. Wiele się działo w tym odcinku, ale o tym jednym na pewno nie zapomnę. Po tym wszystkim admirał Cornwell nie będzie chciała jej zamykać w więzieniu, weźmie ją na terapię.

kotek: Mieliśmy w tym odcinku też sporo kontrowersji obyczajowych, ot choćby namiętny gejowski pocałunek albo mina Michael, kiedy dowiedziała się o romansie swojego mirror alter ego z Lorcą. Nie mogę zdecydować, która scena zrobiła na mnie większe wrażenie. Chyba jednak Michael i Lorca. Ich zależność służbowa w naszym uniwersum, a przede wszystkim ich zawiłe relacje w mirrorze.

Piotr: Do pocałunków Discovery nas już przyzwyczaił, ale to w sumie dobry moment na ciekawostkę, którą przeoczyliśmy, komentując wcześniejsze epizody. Pierwszy homoseksualny pocałunek w Star Treku miał miejsce w DS9, zbiegiem okoliczności też w Mirror Universe. Intendentka Kira i Ezri wyprzedziły Stametsa i Culbera.

Wracając jednak do meritum, niczym mnie nie zachwyciły wątki nie związane z Michael i Lorką. Przy całej intensywności scen w pałacu reszta odcinka wypada dla mnie trochę blado, choć nie można powiedzieć, że nic nie wnosi.

fluor: Nie wiem czy zauważyliście albo odczuliście to, ale to był (do tej pory) najkrótszy odcinek. Trwał tylko 37 minut, podczas gdy przeciętnie odcinki w tym sezonie mają 10 minut więcej. Ciekawy jestem z czego to wynika, bo w praktyce wygląda to tak, jakby twórcy wyrzucili jeden akt z odcinka – być może przenieśli go do kolejnego.

To już trzeci epizod rozgrywający się w całości w Mirror Universe, wszechświata lustrzanego, w którym (tradycyjnie) nasi bohaterowie spotykają swoje odpowiedniki, podejmujące najczęściej zupełnie inne decyzje życiowe. Myślę, że Discovery jako pierwszy serial (Mirror Universe odwiedzano także w TOS, DS9 i ENT) daje nam wgląd w psychologię ludzi żyjących w tej alternatywnej rzeczywistości. Dotychczasowe wizyty były raczej pretekstem do pokazania bohaterów w innym świetle, często karykaturalnym – np. Spock z brodą, kapitan Kirk żyjący jawnie z nałożnicą i mordujący niepokornych członków załogi, zepsuta moralnie Kira jako Intendentka, Sisko i Archer w rolach zupełnie nieprzystających do ich szlachetnych pierwowzorów.

Tutaj nie mamy prostego “wypaczenia” charakterów, Michael Burnham z własnej, niegodnej pozazdroszczenia, perspektywy wprowadza nas w codzienność życia w rzeczywistości totalitarnej. Dobrzy ludzie już nie żyją, zabici dawno temu, albo są poddawani torturom w agonizerach. Ci, którzy przetrwali, wiedzą, że wymaga się od nich zaprzeczenia człowieczeństwa: aplauzu dla zabójców, fanatycznego oddania, nieliczenia się z życiem innych istot. To cena, jaką muszą zapłacić, będąc trybikami w wielkim dziele szerzenia terrańskiej supremacji w galaktyce.

Dla Lorki to codzienność, do której przywykł tak bardzo, że nie robi to na nim żadnego wrażenia. Michael ma poważne trudności z zaakceptowaniem tych zasad, ale mimo wszystko robi to. Z pełną świadomością, że to proces nieodwracalny, bo nieistotne, czy ona czyni zło “ideowo”, będąc przekonana o wyższości ludzi, czy może tylko udaje wiernego funkcjonariusza reżimu. Jak po zjedzeniu potrawki z Kelpianina spojrzy kiedykolwiek w oczy komandorowi Saru?

"Her name was Ava"

Piotr: Cóż za niespodzianka! Co za zwrot akcji! Niestety kolejny, który część z nas przewidywała od bardzo dawna, a pewność dał wszystkim jesienny finał. Wszystkim, którzy zrozumieli, co zrobił Lorca, a, co mnie zdziwiło, sporo osób to przeoczyło. Ale podobnie jak z wątkiem Tylera, którego rozwiązanie też było widoczne od dawna, przewidywalność nie psuje mocno efektu, bo scenarzyści dali nam całkiem rozbudowaną intrygę. A wszyscy lubimy, gdy intrygi mają warstwy.

Wyjawienie Lorki jako lustrzanej postaci nie daje nam szczególnie dużo informacji. Owszem, wiemy, że omotał swoją Burnham i z nia spiskował przeciw imperatorce, ale co się stało z jego Michael? Zginęła? On ją zabił? Po co? Przecież była po jego stronie. Jak Lorca w ogóle trafił do naszego wszechświata i kiedy? Czy jest typowym knującym czarnym charakterem, czy wgląd w naszą rzeczywistość dał mu inną perspektywę. Chciałbym, by okazało się, że scenarzyści wzięli pod uwagę różnice, jakie dzielą ich mirror z tym z TOS i wykorzystali to, by co nieco zmienić. Ale może to nie Lorca ma wygrać w tym wszechświecie

kotek: Lorca zyskał w moich oczach po tym odcinku. Lubię dobrze napisane czarne charaktery. Możemy wieszać psy na scenarzystach, może nie potrafią stworzyć intrygi, której fani nie przejrzą na wskroś, a może “inspirują się” mądrościami z forów? Efekt jednak mnie zadowala. Mamy dobrze napisaną postać. Wszystko jest spójne, może oprócz jednego szczegółu, o którym wspomniałeś Piotrze. Tajemnicą pozostaje w jaki sposób Lorca przeniósł się do naszego świata oraz dlaczego podjął trochę bezsensowną próbę powrotu za pomocą zmuszania Stametsa do ciągłych skoków aż znajdzie się tam, gdzie chciał. Zastanawiam się czy miał alternatywę na wypadek gdyby grzybkowy napęd zepsuł się zanim osiągnie cel?

Nie, pewnie nie miał. To urodzony hazardzista. Wszystko na jedną kartę i improwizacja. Bardzo chciałabym wierzyć, że się mylę i Lorca mnie jeszcze zaskoczy. Tak jak było w scenie jego przesłuchania, kiedy pojawił się wątek Avy. Kim jest Ava? W mirrorze każdy ma swoje odbicie, kim ona jest/była w naszym uniwersum? Równie interesujący może być wątek odpowiednika jedynego jakiego znamy mirrorowego Lorci w naszym uniwersum, o ile się taki odnajdzie.

fluor: Myślę, że niewykluczone, że Lorca zna sekrety transferów pomiędzy światami, które mają znajdować się w archiwach USS Defiant. Tak, wiem, że powiedział Burnham, że muszą odnaleźć je w pałacu, ale… przypomnijcie, kto może mieć tą tytułową Vaulting Ambition (wygórowaną ambicję)? Fakt, że Lorca w jakiś sposób przeniknął z mirrora do naszej rzeczywistości nie wymaga dowodów, więc dlaczego nie miałby znać drogi powrotnej? Pytanie oczywiście o to jaka jest jego motywacja w tym momencie – odkrywać nowe światy i dotrzeć tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek czy może obalić cesarzową i zostać faktycznym panem świata.

kotek: To ostatnie. Lorca i jego wielka ambicja chcą obalić Georgiou. Nie jestem przekonana czy koniecznie rządzić czy jedynie obalić imperatorkę prowadząc swoje własne gierki, których motywacji jestem bardzo ciekawa.

Intrygi pałacowe

Piotr: Okrutna imperatorka Georgiou gardzi ideałami Federacji naprawdę czy może niezupełnie? Rządzi Imperium twardą ręką, a jednak przygarnęła i wychowała sierotę. Czy to nie oznaka słabości w świecie Terran? Michael wydaje się jej ufać, co pewnie źle się skończy, ale daje też potencjał na ciekawe zamknięcie historii.

kotek: Georgiou się boi. Pod płaszczykiem tej okrutnej, rządzącej twardą ręką i wyzutej z uczuć baby, jest przerażona kobieta. Nie wiadomo jak doszła do tego co ma ale nie wygląda jakby było to spełnienie jej marzeń. Ona gra. Nie ma wyjścia. Wie, że każdy kto ją zastąpi będzie bezwzględny i bez skrupułów. Jej bezwzględność to poza. Trzyma twardą ręką swoją część galaktyki, chciałabym wierzyć, że tylko po to, żeby nie dopuścić do jeszcze większego rozlewu krwi. Wracając do jej strachu, ona jest przerażona samą świadomością, że Lorca mógłby zająć jej miejsce. To jego się boi. Co takiego zmajstrował Lorca, że Georgiou byłaby w stanie poświęcić swoją przybraną córkę za kolaborację z nim?

fluor: Nawet cesarzowa potrzebuje następcy/następczyni. Nie ma lepszego kandydata niż sierota, niemal rodzona córka, która zawdzięcza dosłownie wszystko swojej patronce.

Przyjmujemy też, że słowa Philippy o tym, że Lorca i Michael spiskowali przeciw niej są prawdą, a przecież to może być tylko objaw paranoi. Na tak wysokim stanowisku (Matki Ojczyzny, Dominusa Kronosa itp) to wcale nie musi być takie rzadkie.

Podoba mi się sposób, w jaki odgrywane są przejścia pomiędzy intymnymi, matczynymi odruchami Georgiou, a władczymi gestami pani życia i śmierci.

Stamets i Stamets

kotek: Spacery w odmiennych stanach świadomości Stametsa, spotkanie mirror Stametsa i ducha Culbera było dziwne, ale potrzebne z punktu widzenia fabuły. Oglądanie kolejnego odcinka dramatycznej walki o życie Stametsa bez wglądu w jego świadomość byłoby dużo mniej atrakcyjne. Interesujące spojrzenie na ludzką świadomość, duszę czy jakkolwiek to nazwiemy. Disco znowu wykonał krok w kierunku tradycyjnego Treka.

Zastanawia mnie obecność mirror Stametsa. Skoro poznał napęd grzybkowy, to dlaczego Georgiou zdaje się o nim nie wiedzieć? Po co jej schematy napędu z Discovery?

Piotr: Nigdy nie przepadałem za odcinkami, w żadnym serialu, w których akcja rozgrywa się w wizji, we śnie, w śpiączce itp., czyli w głowie bohatera. Mieliśmy tu istotne spotkanie z lustrzanym sobą, ale poza tym to była jakaś projekcja świadomości Stametsa na grzybkach, która pozwoliła mu się pożegnać z Culberem. Może i było to jego postaci potrzebne, ale mnie to nie satysfakcjonuje. Wyglądało jakby scenarzyści dali mu tę scenę tak przy okazji spotkania z drugim sobą.

A lustrzany Stamets to zapewne sojusznik Lorki, i to on odpowiada zarówno za obecność kapitana w naszym wszechświecie jak i za umieranie zarodników. Co więcej, myślę, że to, co on nabroił ostatecznie sprawi, że napęd Discovery nie będzie działał. Wrócimy do kanonicznego napędu warp.

fluor: Nie mamy podstaw podejrzewać, że lustrzane alter ego Paula Stametsa żyjące w tym zepsutym świecie ma czyste sumienie. Owszem jest naukowcem, ale myślę, że nie wykonał przełomu z użyciem niesporczaka, niezbędnego (o ile możemy sobie spekulować oczywiście) do działania napędu sporowego. Gdyby było inaczej, to Lorca pomógłby im dokonać przełomu wcześniej, ale on po prostu chciał wykorzystać Rippera jako jeszcze jednej zabójczej broni w kolekcji.

"Today is a good day to die"

kotek: “That is war” tak powinien być zatytułowany ten odcinek. Saru proszący L’Rell o ulżenie cierpieniom Tylera, który jak się dowiedzieliśmy, jest następcą T’Kuvmy, jej drwiący komentarz o losie żołnierza i wojnie. To było mocne i bardzo na miejscu. Tylko dlaczego chwilę później nie ma ochoty drwiąco odpowiadać zostając z Ashem sama i sama prosząc o możliwość jego wyleczenia? Coś wrażliwi się ci Klingoni zrobili, labilni emocjonalnie i zmieniający zdanie. Może to tylko domena Klingonek? Tracę szacunek do takiego wroga Federacji. Za mało Klingonów w Klingonach. Mogłam się zgodzić na wręcz barokowy przepych ich pojazdów, zamiast surowości Bird of Prey, mogłam zaakceptować przepychanki między klanami, chociaż wolałabym gdyby takie sprawy załatwiali za pomocą bat’leth, a nie przydługich pogaduch, ale dlaczego ograbili Klingonów ze wszystkiego co było ich? Stworzono nową rasę, która nieco przypomina wyglądem Klingonów i mówi ich językiem. To nie są Klingoni, których znam.

Piotr: Klingońskie wątki od początku przynoszą sporo niekonsekwencji, ale akurat tu bym nie powiedział, że zachowanie L’Rell jest niewiarygodne. Łatwiej jej było odmówić, być tą prawdziwą Klingonką, gdy Voq znajdował się gdzieś w ambulatorium. Ale wiemy, że jej na nim zależy, więc gdy Saru jej go oddał, trudno było spodziewać się czegoś innego. Saru umiejętnie zagrał na jej emocjach. A akurat ich Klingonom nigdy nie brakowało.

Nie mogę powiedzieć, że wątek Tylera był dla mnie szczególnie interesujący wcześniej, a teraz jest jeszcze mniej. Jednak ciekawe jest, co zrobiła L’Rell podczas operacji. Obserwujemy kilka retrospekcji z Voqiem, a potem jej okrzyk, jaki zazwyczaj towarzyszy śmierci Klingona. Mimo to Tyler dalej kontynuuje swoje majaczenie, tylko już po angielsku. Czyżby połączyła obie osobowości w jedną?

fluor: Hegh’bat, czyli rytualne samobójstwo. O to prosił Worf w TNG 5x16 Ethics, gdy po nieszczęśliwym wypadku został sparaliżowany i nie był w stanie kontynuować swojej służby. Czyny L’Rell nie odbiegają tak bardzo od tej klingońskiej etyki. Jaki honor, jaka chwała czekała na Voqa-Tylera przywiązanego do łóżka i szprycowanego środkami na uspokojenie?

Najlepszy moment odcinka

fluor: To moment, w którym Lorca wydostaje się z agonizera. W końcu zaczną się dziać Rzeczy 🙂

kotek: Kilka tych momentów było, trudno się zdecydować. Postawię na rozmowę Michael z Georgiou. Wzajemne relacje między nimi i Lorcą będą pewnie motywem przewodnim kolejnego epizodu.

Piotr: Nie powiem, że to najlepszy moment, ale zdecydowanie najmocniejszy. Oczywiście mowa o kolacji. To, do czego posuwają się twórcy serialu, jest szokujące, ale robi wrażenie też fakt, że takie zabiegi są spójne z wizją tego świata. Gdy dziesięć lat temu spece od reklamy wymyślili Abramsowi hasło “to nie jest Star Trek twojego ojca”, nie mieli pojęcia, o czym mówią.

Mirror Mirror

Piotr: Intensywny epizod. Od początku serialu towarzyszy nam dość ciężki klimat, ale odkąd trafiliśmy do Mirror Universe, widać to jeszcze wyraźniej. I mimo to, a może dzięki temu, odwołania do trekowych wartości tak dobrze tu pasują. Ten kontrast mi się podoba. Często zarzuca się twórcom, że zapomnieli, że kręcą Star Treka, ale tu właśnie widać, że tak nie jest. Łatwo było pisać trekowe historie w świecie TNG, gdzie każdy był chodzącym ideałem. Tak samo w DS9, w którym moralność części postaci, podobnie jak niektóre oblicza, miały różne odcienie szarości, ale cały czas oczywiste było, że walczą o to, co słuszne. W Discovery może i nie od początku było to jasne, ale czy nadal można mieć wątpliwości, kim są i jakie wartości wyznają bohaterowie? Zwłaszcza teraz, gdy trafili do tego mrocznego świata. Michael starająca się zachować swoje człowieczeństwo w nowej, jakże trudnej roli, ruch oporu z klingońskim wodzem wierzącym w pokojową egzystencję z innymi gatunkami, Saru mówiący o potrzebie przestrzegania praw Gwiezdnej Floty. A to wszystko ładnie wplecione pomiędzy pełne emocji wątki postaci. Bardzo udana historia.

Kasia: Po zeszłotygodniowym rozczarowaniu to doświadczenie było bardzo przyjemne. Sceny miały znaczenie. A niewolnictwo Saru było wyjątkowo symboliczne. “A slave has no name”. Niewolnik nie ma imienia. Odebranie resztek tożsamości poprzez anonimizację jest bardzo skutecznym zagraniem, gdy chce się uzyskać posłuszeństwo ras poddanych. Bez godności, bez nadziei, bez… honoru. I to z kolei dodaje autentyczności Klingonom w ruchu oporu. Walczą o wolność, a tym samym o zachowanie tego, co jest dla nich najdroższe.

Finka: Mirror wydobywa z tych historii to, co najlepsze, ale jeszcze lepiej, niż robił to TOS czy DS9. Dopiero teraz naprawdę potrafię się wczuć w bohaterów na ekranie. Muszę przyznać, że scena, kiedy Saru myje Burnham wywarła na mnie ogromne wrażenie - nie mogłam przestać myśleć o tym, jak musiała się czuć Burnham, aby z jednej strony się nie zdradzić, a z drugiej zachować resztki godności w tym koszmarnym świecie. To był znakomity moment i rewelacyjne aktorstwo. Wydaje mi się, że dopiero DSC naprawdę pozwala uzmysłowić sobie, jak to wygląda - przetrwanie w świecie Terran. Paskudne dyktatury mają to do siebie, że w sumie wszystkim jest źle - i ofiarom, bo spotykają się z niewiarygodną przemocą, i oprawcom, którzy w każdej sekundzie spodziewają się ataku. Zachowanie ideałów i moralnego kompasu w takich warunkach to prawdziwy wyznacznik tego, czy ktoś się nadaje do GF i do UFP.

fluor: Koalicjanci Ognistego Wilka, czyli Andorianie, Wolkanie, Tellaryci w jakiś sposób przypominają powstanie Federacji Zjednoczonych Planet w naszym uniwersum. Najskuteczniejszym spoiwem tych osobników (a być może i ich społeczeństw) była wspólnota interesów – chęć obrony lub pokonania groźnego nieprzyjaciela. W lustrzanym wszechświecie tym arcywrogiem są ludzie, zaś w oryginalnym uniwersum koalicja planet jest umocniona przez zagrożenie ze strony Romulan.
Wniosek z tego taki, że odrębne społeczności otwierają się na współpracę z innymi (często wrogimi) dopiero, gdy uznają to za absolutnie konieczne dla przetrwania. W zasadzie Michael Burnham nie dowiedziała się od Voqa w tym temacie niczego nowego, może poza tym, że jest możliwa nieszowinistyczna interpretacja klingońskiego honoru.
W tym właśnie punkcie scenarzyści zaoferowali nam prawdziwy rarytas – podczas gdy tolerancyjny klingoński Voq prezentował, w jaki sposób Kahless wspiera koalicję nadziei, Ash-Voq przeżył prawdziwy szok, widząc… w zasadzie swoje odbicie lustrzane, dokonujące herezji i przeczące naukom mesjasza T’Kuvmy.

Piotr: Kiepska to byłaby fantastyka, gdyby nie można jej odnieść do współczesnych problemów. A Star Trek zawsze próbował to robić. Co prawda powstawaniu Discovery towarzyszyły głosy, że konflikt z klingońskimi izolacjonalistami pod przywództwem T’Kuvmy to komentarz do sytuacji w USA, ale obraz wodza głoszącego o zagrożeniu z zewnątrz, wrogu bez honoru, chcącym zniszczyć kulturę i tradycję i nam nie jest obcy. Wspólny interes to dobra motywacja i zazwyczaj działa; wspólny wróg, prawdziwy czy zmyślony, działa zawsze.

Finka: DSC jak żaden po TOS-ie Star Trek jest aktualny. To, w jaki sposób są zbudowane oba uniwersa - i “nasz”, i Mirror - to świetne przedstawienie mechanizmów powodujących wojny i sojusze, zwłaszcza że te pierwsze są związane z ksenofobią (dla ST “kseno-” jest oczywistym przedrostkiem, a w obecnej sytuacji w “kseno-” można upchnąć wszystkie “rasisto-”, “mizogino-”, “islamo-” itp.). Poza tym rozdzielenie tej historii na wiele odcinków jeszcze dobitniej zarysowuje tę sytuację - mam na myśli odwołanie się w tym odcinku w końcu do tych początkowych.

“Przybywamy w pokoju”

Piotr: W Discovery mam duży niedosyt scen poza pokładem okrętów. Oczywiście zdaję sobie sprawę, jak wiele pracy i funduszy pochłaniają zdjęcia w lokacjach, ale gdy już się trafiają, to robią świetne wrażenie. Spotkanie z ruchem oporu też nie rozczarowało. Miło było zobaczyć Andorianina po tylu latach. Ale przypomnijcie mi, czy wcześniej telewizyjny Star Trek pokazywał Tellarytów? Może w Enterprise? Bo wydaje mi się, że to pierwszy raz.
To były dobre sceny. Mirrorowy Sarek miło zaskoczył swoim image’em, a spotkanie Tylera z Voqiem było świetnym pomysłem na zakończenie maskarady. Co prawda Tyler jeszcze chwilę walczył podczas późniejszej rozmowy z Michael, ale już wiedział, kim jest. A raczej kim nie jest.

fluor: Tellaryci i Andorianie to kosztowna sprawa, jeśli mają wyglądać dobrze. W ENT pojawiają się kilka razy, a wcześniej raczej unikano ich wizerunków. Wydaje mi się, że nie wykonano tak radykalnych zmian, jak w przypadku Klingonów, a jednak widzimy nowe akcenty.
Sarek z brodą zero zaskoczeń, mi wciąż ciężko przywyknąć, że Sarek jest młody.

Finka: Haha, w ogóle nie załapałam tego śmieszka z Sarekiem z brodą 😀

Kasia: Sceny pełne kontrastów. Zawołanie “Przybywamy w pokoju” tak pogardzane po “naszej stronie”, tak ważne po tej. W lustrze wszechświata to ludzie zamienili się miejscami z Klingonami. Pomyślcie tylko: pragnienie dominacji, czystości rasy. Wszystko składa się w całość. A także pokazuje, że to nie jest ten sam Mirror (a przynajmniej jeszcze nie), z którym mieliśmy do czynienia w DS9.

PS. Zarówno Tellaryci jak i Andorianie pojawili się w “Journey To Babel” (TOS, 2x15) by potem zniknąć aż chyba do ENT, więc miło, że do nich wracamy. Ach, ten Shran… 

Piotr: Jeszcze nie jest to ten Mirror, ale musi nim się stać. Inaczej nie będzie Intendanki Kiry, a tego bym nie wybaczył. 😉 To dość ciekawe, że dotąd lustrzany wszechświat odbijał i przeinaczał głównie to, co u nas dobre. Teraz, gdy nasi Klingoni prezentują to, co złe, to ich lustrzana wersja uczy, że siła i zachowanie kultury nie wymaga walki z innymi. “Klingons stand together, and strong. It is only with our own houses in order that we can begin to invite others in.” Zagrożenie kultury nie bierze się z wewnątrz. To wewnętrzne waśnie ją niszczą. Współpraca i opieranie się na innych nie zagraża jej integralności.

Kasia: To co mnie zastanawia, to jak Mirror z DSC może przeistoczyć się w Mirror z TOS, gdzie mamy Spocka (Wolkanina na pokładzie), a potem takiego gdzie Klingoni przewodzą imperium i mają do pomocy Kardasjan i Kirę w DS9. Chyba nadal będę obstawać za zupełnie innym światem alternatywnym niż nam do tej pory znany.
Niezbadane są ścieżki Kosmicznego Grzyba.

 

Starzy przyjaciele… i starzy znajomi

Piotr: Stwierdzenie, że Michael trafiła do piekła, byłoby chyba sporym niedopowiedzeniem. Po tym odcinku zaczynam myśleć, że sposobem scenarzystów na przekonanie widzów do jej postaci od początku było zrzucanie na jej barki każdej możliwej katastrofy i pokazywanie, jak sobie z tym radzi. Dowodzi lustrzaną wersją okrętu, który zawsze miał być jej, ma pod sobą ludzi, za których śmierć nadal się obwinia, a którzy tylko czekają, aż okaże słabość i popełni błąd; jedyna osoba, której zdecydowała się w pełni zaufać, okazała się być częścią szpiegowskiej intrygi i próbowała ją zabić, a na koniec spotyka swoją mentorkę w najgorszej możliwej wersji. Ileż można?

Finka: To pytanie “ileż można” zadałam sobie właśnie w tym momencie, gdy odcinek się skończył. Poczułam, że większego ładunku bez zapauzowania po prostu nie zniosę. Czasem mam wrażenie, że scenarzyści mają jakiś kripi wgląd w mój mózg.

fluor: To naprawdę wiele i pokazuje pewną zmianę w podejściu do tego, jak ma wyglądać ten nowy Star Trek. W klasycznych wciąż moglibyśmy mieć te wszystkie wydarzenia, ale wątki zostałyby rozdzielone sprawiedliwiej pomiędzy Lorkę, Saru, Stametsa, Tilly. Być może nawet Airiam, Keyla lub inne postaci z mostka dostałyby jakiś development.
Tu zaś wszystkie linie fabularne oplatają Michael Burnham niczym pajęczyna.

Kasia: W trakcie emisji Discovery udało mi się polubić Michael jeszcze bardziej niż na początku, zwłaszcza po “Dance with me for Science”. Wiadomo, pierwsze wrażenie potrafi zmylić, a w jej przypadku nie zapowiadało tego, do czego jest zdolna. Jej postać pnie się do góry, by ciągle być spychaną w dół. Bądźmy szczerzy, tańczyła z diabłem przy świetle księżyca. Jej serce było wielokrotnie łamane. A jednak cały czas stoi prosto i czeka na to, co los jeszcze rzuci jej w twarz. Myślała, że buntem przegrała życie. Chyba nikt tak bardzo nie mylił się w tym serialu jak ona. 😉
A co do starych znajomych - omijamy ciągle wątek Tylera. Nawet nie wiem, od czego zacząć, bo tyle się wydarzyło. Tyle emocji, tyle gniewu, tyle… No właśnie czego? Ujęcia były dobre, sceny przemyślane, a jednak czegoś mi w tym wszystkim brakuje.

Piotr: A ja niestety ciągle z Michael mam kłopot, bo jednak współczucie czy nawet podziw dla kogoś, kto mimo przeciwności brnie dalej i robi to, co trzeba, nie ma wiele wspólnego z lubieniem. By poczuć sympatię do ekranowej postaci, potrzebuję w niej widzieć więcej niż zmaganie się z kłodami rzucanymi jej pod nogi przez scenarzystów. Michael od początku jest postacią, która reaguje i dostosowuje się do zaistniałej sytuacji. I prawdę mówiąc, robi to bardzo dobrze. Ale ktoś, kto ciągle musi odnajdywać siebie w nowych sytuacjach, to ktoś, kto nie ma czasu być sobą. A widz powinien mieć chwilę oddechu, by zobaczyć, z kim ma do czynienia. Ja wiem, kim jest Stamets. Wiedziałem to, gdy tańczył z Michael, czyli w kolejnej sytuacji, w której ona musiała się odnaleźć, coś zrozumieć - on wtedy był sobą. Wiedziałem też, kim jest Tilly. Każda jej niezręczna interakcja z Michael to było zderzenie kogoś, kto wie, kim jest, z kimś, kto napotkał nową sytuację. Michael to postać, która ciągle gdzieś dąży, musi godzić swoje dwie natury, czegoś się uczyć. A ponieważ Discovery to serial, który nie daje głównej bohaterce wielu chwil wytchnienia, to trudno jest ocenić, jakie efekty daje to, co ją spotyka. Jej losy są ciekawe. Jest wytrwała i twarda, co cenię. Ale gdy zadaję sobie pytanie, z którą z pierwszoplanowych postaci najłatwiej byłoby mi się rozstać, to odpowiedź jest oczywista.
A Tyler… A raczej Voq, bo okazało się, że prawdziwego Tylera prawdopodobnie już od dawna nie ma. To właśnie czyni te retrospekcje jeszcze bardziej makabrycznymi. Oglądamy w nich ostatnie chwile Tylera, gdy Klingoni wykorzystują go do zmiany Voqa w człowieka. Trzeba przyznać, że przy tym sceny tortur Picarda przez Kardasjan są jak wspomnienia z wczasów na Risie. Trudno zrozumieć, jak osobowość Tylera też przenieśli, ale to po prostu jedna z tych rzeczy w sci-fi, które trzeba uznać za prawdziwe dla dobra historii.
Nie mam większych problemów z tym wątkiem, mimo że był przewidywalny do bólu. W sumie nadal jest. Jestem całkowicie pewien, że następne, co zobaczymy, to osobowość Tylera walczącą z Voqiem. Ale jest w tym mnóstwo fajnych scen i dużo emocji. Od traumy Tylera, przez spotkania z L’Rell, stopniowe przebudzanie się Voqa, aż do finału na planecie i w kajucie Michael. Mnie to dało sporo satysfakcji.

Finka: Chyba jestem jakaś serialowo tępa, ale ja bym się nigdy nie domyśliła, że Tyler to Voq. Niestety, pewien ktoś (dzięki Ausir, dzięki) zepsuł mi tę niespodziewankę, sprzedając mi po bodajże drugim czy trzecim odcinku fanowską teorię, która okazała się być totalnie prawdą… A mimo to oglądałam, zapominając o oddychaniu. Te flashbacki były świetnie nakręcone, a moment, w którym Tyler odzyskuje w sobie Voqa, był też aktorsko znakomity.
Przyznam jeszcze, że mam inne odczucia do Burnham. Mam wrażenie, że udało nam się ją bardzo dobrze poznać, ponieważ jest postacią, która jest szczera - co uwielbiam. Ja wiem, że ludzie tak z natury wiele rzeczy o sobie ukrywają, ale w serialach jest to dla mnie zwykle męczące i nieprzekonujące, gdy nagle ktoś wywala komuś innemu swoje najskrytsze sekrety w jednej scenie. Najskrytszy sekret Burnham poznaliśmy kilka odcinków temu, a teraz widzimy postać, która jest w moim odczuciu spójna, jasna i, pozwolę sobie użyć angielskiego słowa, relatable. W tym kontekście przypomniał mi się odcinek z Saru na tej planecie drzew - z perspektywy jego tzw. backstory wydaje mi się kiczowy w przestawieniu i na siłę, w przeciwieństwie do backstory Burnham i przedstawienia tejże backstory.

Kapitan Killy i Kapitan Saru

Piotr: Pierwsze sceny przyniosły podejrzenia, że to Stamets zabił doktora. Bardzo nie lubię, gdy tego typu zagadki w serialach się ciągną przez kilka odcinków. Owszem, można na tym zbudować niezłą intrygę, ale zwykle irytuje mnie, gdy “ten zły” knuje u boku nieświadomych niczego bohaterów przez nie wiadomo jak długi czas. Wiedząc, że Tyler jest na pokładzie Shenzhou, obawiałem się, że odkrycie prawdy trochę potrwa. Na szczęście tak nie było, ale do końca nie było pewne, czy na Discovery wszystko wiedzą.

fluor: Dobrze, że nie odwracali za bardzo uwagi widza od tego, co się dzieje na ISS Shenzhou. Jeżeli chcą budować emocjonalny thriller i podkreślać dylematy bohaterów, to poboczny wątek śledztwa albo pościgu za mordercą na Discovery sabotowałby te wysiłki.

Kasia: Ale czy wy jesteście totalnie przekonani odnośnie do tego, co się wydarzyło potem? Tilly mówi, że ona jest teraz najbardziej wykwalifikowana, Saru się zgadza i bam, zabijamy drugiego członka załogi. Tak bez lekarza. Wiem, do czego dążyli twórcy, ogólna dynamika na piątkę, ale znowu niedoróbki i “nierozsądki” mnie rażą.

Piotr: Rozumiem, o czym mówisz, ale gdy przeanalizować sytuację, to te niedorzeczności nie są takie wielkie. Problem bierze się chyba głównie z tego, jak trudno ocenić, ile czasu mija pomiędzy kolejnymi wydarzeniami. Ukazanie upływu czasu w serialu to coś, z czym twórcy niezbyt dobrze sobie radzą. A może to ja tego nie widzę. Na Discovery wygląda to, jakby sceny rozdzielały najwyżej minuty, na Shenzhou można założyć upływ godzin, nawet dni.
Zawsze napęd zarodnikowy był priorytetem z powodu wojny. Dowódca Discovery, niezależnie czy był nim Lorca czy Saru, dopuszczał się łamania zasad moralnych, by osiągnąć cel misji i zapewnić bezpieczeństwo okrętu. Najpierw był niesporczak, potem skoki Stametsa. Teraz mamy to samo, a decyzje są o tyle łatwiejsze, że medycyna nie jest w stanie pomóc Stametsowi, którego stan się pogarsza. Wiemy, że poza Michael to właśnie Tilly z nim pracowała przy zarodnikach, więc prawdą jest, że jeśli ktoś może pomóc, to ona. Wszystko jest ułożone tak, jak trzeba, tylko wygląda jakoś tak… zrobione na szybko.

Finka: Mnie się ten wątek Stametsa bardzo podoba; to była też wspaniałą okazja, aby pokazać, że udawanie Killy dobrze robi Tilly. Moment, gdy z ogromną stanowczością przekonuje Saru, aby jej powierzyć Stametsa, był naprawdę mocny (ale Tilly nie byłaby sobą, gdyby nie dodała niepewnego “Proszę?...” na koniec ^^). Podoba mi się, że płacze, gdy Stamets wydaje się był umarnąć. Tilly to mój najulubieńszy podmuch przyziemności, szczerości i realności w DSC.

Piotr: Od początku mamy podobne odczucia co do Tilly. Fajnie widzieć, że jej postać nie stoi w miejscu. Nie tylko stanowczo mówiła o swoich kwalifikacjach, jeszcze poprosiła o skierowanie jej na kurs dowodzenia. Bo Tilly będzie kapitanem. Okrętu klasy Constitution, tak obstawiam. 😉

Kasia: Jej kwalifikacje są wysokie, ale na pewno nie takie, by wykluczyć obecność zespołu medycznego na miejscu, łącznie z lekarzem prowadzącym, który monitorowałby stan zdrowia członka załogi podczas sporowych eskperymentów. A już na pewno nie powierzyłabym Tilly podjęcia decyzji dot. życia i śmierci. Mykologia nie uprawnia cię do praktykowania medycyny, nawet jeśli pacjent jest już półgrzybem. Nie i koniec.
Co do samej postaci, to potrzebowałam sporo czasu by do niej przywyknąć. Niektórych, jak widać w naszych rozmowach, kupiła od razu, a ja się ciągle zastanawiałam, po co ona tam jest i jak się w ogóle dostała na okręt o takim przeznaczeniu. Jej wady, brak opanowania i wyczucia. Coś mi tu nie grało. Pomijając fakt społecznego komentarza, jaki Star Trek miał zwykle stanowić, to jednak powoli udało się scenarzystom pokazać jej znaczenie dla fabuły, dla rozwoju napędu oraz, w przypadku Wiedźmy z Wurna Minor, jak szybko potrafi się opanować i stanąć na wysokości zadania, gdy sytuacja tego wymaga. Kudos, Captain Killy. Kudos.

searchclosebars linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram