Pierwsze wrażenia

kotek: Nowy Eden. Nowy Star Trek garściami czerpiący z klasyki, wracający do swoich korzeni, w odświeżonej odsłonie. Podoba mi się to, co zobaczyłam. Zwłaszcza autentyzm i spójność postaci w stosunku do tego, co poznaliśmy w pierwszym sezonie. Mam na myśli Michael przyznającą się do zatajenia przed kapitanem informacji o anielskiej postaci.
Cały wątek mistyczny był niezwykle intrygujący. W moim odczuciu mocno inspirowany na Battlestar Galactica. Czyżby Disco podążało w stronę filozoficznej odysei kosmicznej?

Abstrahując od wątku istot nadprzyrodzonych, dość nienaturalnym wydaje mi się całkowite porzucenie tematu wojny, która była przecież motywem przewodnim pierwszego sezonu. Discovery, które znajdowało się w centrum walk, nagle zostało przez Gwiezdną Flotę zupełnie zapomniane. Pokój z Klingonami zawarty tylko dzięki udaremnieniu zamachu na Kronosa, nie może trwać długo. Czy zatajenie przed Klingonami nowego, potężnego źródła energii badanego przez Discovery nie stanie się pretekstem do wznowienia walk?

Piotr: Ten odcinek wydaje mi się powrotem do równowagi po tym, jak początek sezonu miał wyraźnie zaakcentować, zbyt wyraźnie według mnie, że DSC się zmienił. Tutaj zmiany też widać, ale są subtelniejsze i cały odcinek wyraźnie zyskuje. Mamy bardzo trekową historię, która radzi sobie bez zbędnych wybuchów i akrobacji w kosmosie. A z racji tego, że naszych bohaterów zaniosło gdzieś do sąsiedniego kwadrantu, to brak tematu minionej wojny wydaje się uzasadniony.

Finka: Poza tym to też powrót do klasycznego technobełkotu, tym razem w przerysowanym (ale wyjątkowo mi odpowiadającym) wykonaniu Tilly, która teatralnie wbiega na mostek w piżamce i ratuje dzień. Wyczułam tu mrugnięcie do widza, że to tak miało być.

Mistycyzm

kotek: Michael widzi czerwonego anioła na asteroidzie. Potem nowe światło na te tajemnicze byty pojawia się na Nowym Edenie. Stamets opowiada o Hugh istniejącym w tamtym wymiarze. Tilly widzi May. Przypadek? Te motywy muszą się ze sobą łączyć. Niesamowicie jestem ciekawa, czy twórcy serialu uderzą w mistyczne tony i uznają, że to boski plan, a zatem będziemy mieli BSG 2.0, czy przedstawiają w ten sposób swoją wizję na kontakt z obcą cywilizacją? Zastanawiam się również nad możliwością trzeciej opcji - czy coś nie przeniknęło z Mirror Universe? Parafrazując Pike’a, potrzebujemy więcej kontekstu, żeby zmienić swoją perspektywę.

Finka: Mnie ten mistycyzm trochę martwi, bo Czerwony Anioł brzmi naprawdę… no, zbyt bajkowo, zbyt sensacyjnie, zbyt mistycznie właśnie. Ale cieszę się, że ten mistycyzm podają na talerzu ze sporą porcją meta - mam na myśli dialogi o religii i o nadprzyrodzonych siłach, które podkreślają dystans, wiarę w naukę, sceptycyzm bardziej typowy dla treka. Jestem ciekawa, co się zadzieje z tym wątkiem - dla mnie jest to już trochę niebezpieczne stąpanie po takim magiczno-fantastycznym gruncie, który do treka mi zupełnie nie pasuje. Gdyby to jeszcze była jakaś niewytłumaczalna anomalia… Ale anioł? No, trochę siara. Zobaczymy, co się stanie dalej.

Piotr: Nie, nie, bez obaw. Boskie istoty czy scenariusz BSG w ST nam nie grożą. Może i nie pokładam wielkiej wiary (nomen omen) w scenarzystów DSC, ale jednak nie uważam, że to jest ich cel. Star Trek zazwyczaj nie unikał tematów religii i wiary, ostatecznie jednak wszelkiego rodzaju bogowie okazywali się istotami zbyt zaawansowanymi lub zbyt odmiennymi, by wierzący w nich mogli ich postrzegać inaczej niż jako zjawisko nadprzyrodzone. I tu będzie podobnie. Zresztą to widać. W każdej z tych wizji, mimo że są one mało wyraźne, pokazano ‘skrzydła’ tych aniołów. To jest coś technologicznego, a nie naturalnego.
Nie zmienia to mojego odbioru odcinka, wątek religii bardzo mi przypadł do gustu - i ten na planecie, który pewnie już nie wróci, i ten, który będziemy śledzić z perspektywy wierzącego Pike’a. To, co stworzono na Nowym Edenie, ma bardzo trekowy wydźwięk. Różne wierzenia, nierzadko ze sobą walczące, nawet w naszych czasach, połączone w jedno i do tego nie traktujące nauki jako wroga. To wizja, którą trudno urzeczywistnić - o ile w ogóle to możliwe - ale w okolicznościach przedstawionych w Discovery mi się podoba. Co mi się nie podobało to zrównanie nauki i religii, którego w pewnym stopniu dokonała Michael. Tędy to iść nie możemy.
Wątek czerwonych aniołów jest ciekawy z jeszcze jednego powodu. Gdy powstał DS9, zobaczyliśmy całą, dość złożoną, ale jednak fikcyjną religię opierającą się na wierze w nadprzyrodzone istoty, których istnienie można wyjaśnić naukowo. W Discovery mamy zagadkowe istoty, które dokonują “cudów” na przestrzeni wieków - bo można podejrzewać, że New Eden nie był jedyną ich ingerencją - których wizerunek, również według bohaterów, budzi jednoznaczne skojarzenia. Jeśli scenarzyści pójdą wystarczająco daleko, ich anioły dla części widzów mogą stać się kontrowersyjne.

Najlepsza scena

kotek: Dla mnie zdecydowanie wygrywa scena, w której Pike objawia się Jacobowi w stroju kapitana rozwiewając jego wątpliwości dotyczące dalszych losów ludzi i Ziemi. Bardzo wzruszająca i podniosła scena. Zwłaszcza w kontekście walki Pike’a o przestrzeganie pierwszej dyrektywy. Jego sumienność w przestrzeganiu przepisów Gwiezdnej Floty i subtelność w ich naginaniu są dla mnie mistrzostwem świata!

Finka: Mnie też ta scena ruszyła. A dodatkowo całkiem dobry był moment, kiedy Disco zbiera spadające meteoryty w pączkowym manewrze. Podobały mi się te ujęcia, trzęsący się obraz. Poza tym, nie wiem, czy wiecie, ale mój ciałopozytywny i feministyczny wall zalały zdjęcia Self Care Saru z różnymi wykraczającymi poza swoją kwestię “zanim zadbasz o innych, musisz zadbać o siebie” podpisami. Kto by pomyślał, że ten odcinek wyprodukuje tak memogeniczny kontent!

Piotr: Scena zamykająca wątek Jacoba była rzeczywiście dobra i potrzebna. Ale to, że Pike zostawił w rękach słabo rozwiniętej społeczności urządzenie pewnie o mocy małej bomby, a może i atomówki… Choć w sumie, jak już łamać Pierwszą Dyrektywę, to z hukiem.
Mnie podobało się wiele rzeczy, trudno mi ocenić, co bardziej, bo ogólnie cały odcinek był udany. Pierwsza scena w kościele, gdy załoga bada nieznaną kulturę, postacie drugiego planu biorące czynny udział w wydarzeniach (Owosekun na planecie, Detmer za sterami, również Jacob), Tilly wpadająca na mostek w piżamce i najprawdopodobniej pod wpływem czegoś znieczulającego, manewr pączka (niewątpliwie inspirowany manewrem z pilota The Orville), wolkański żart Michael... było po prostu fajnie. Dawniej w Star Treku tej fajności nie brakowało, w Discovery to trochę nowość.

Najgorsza scena

kotek: Tilly robi naukę. W zasadzie nie wiedziałam czego oczekiwałam od tej sceny, ale na pewno nie tego, że oficer naukowy samotnie zabiera się za pobranie próbek nieznanej materii. Rozumiem, że poszukuje sposobu na alternatywny do sporowego napęd, ale dlaczego robi to bez głowy i bez planu? W ten sposób nie pomoże nikomu, co słusznie zauważa Saru.

Finka: W sumie to mnie nie dziwi jakoś, że się za to zabrała sama, bo to akurat dla wielu trekowych bohaterów i bohaterek typowe. Chyba bardziej mnie dziwiło, że wykonanie tego eksperymentu było rzeczywiście bardzo niebezpieczne i że nie odezwały się wtedy żadne statkowe zabezpieczenia. To było mało wiarygodne.

Piotr: Wypadku w hangarze nic nie przebije, ale ja znowu, oprócz zwyczajowych buraczków takich jak nadajnik skonfigurowany tak, by nadawać wiecznie bez baterii, przytoczę sceny ze Stametsem. Zupełnie jak w poprzednim odcinku, najpierw wzdycha za Hugh, tym razem w kontekście jazdy na grzybkach, a potem pojawia się w centrum wydarzeń ze słowami w stylu “Co robicie? To ja pomogę”. Na szczęście nie wspomniał opery.