Forum Fandom Opowiadania Cykle opowiadań ST Solaris - Stella Matutina

ST Solaris - Stella Matutina

Viewing 4 posts - 1 through 4 (of 4 total)
  • Author
    Posts
  • Total_Annihilation
    Participant
    #5606

    Opowiadanie może być rozpowszechniane bez zgody autora tak długo jak nie pobiera się za to żadnych opłat ani nie ponosi innych korzyści materialnych.

    STAR TREK SOLARIS - STELLA MATUTINA

    Część I

    Prolog

    - Kiedy dolecimy na miejsce spotkania z Solarisem, poruczniku? ? zapytał odwracając się w stronę siedzącego za sterami mężczyzny

    - To twój pierwszy przydział, Evans? ? bąknął w odpowiedzi

    Evans kiwnął głową

    - Jesteś świeżo po Akademii ? kontynuował porucznik nie patrząc na chłopaka ? i dalej nie potrafisz odczytać informacji z ekranu?

    - Przepraszam, poruczniku. ? Głos Evansa zdradzał zdenerwowanie. ? Chciałem tylko zacząć rozmowę ? dodał usprawiedliwiająco ? Odkąd opuściliśmy Stację Kosmiczną 281 nie? ? urwał, zdając sobie sprawę, że porucznik i tak mu nie odpowie.

    - Tak lepiej ? mruknął do siebie mężczyzna, przenosząc całą uwagę na ster.

    Błękitnawe światło, bijące z konsol kontrolnych odbijało się w ich oczach. Porucznik nie wyglądał na więcej niż czterdzieści lat. Pobłyskujące, w delikatnym odcieniu niebieskiego, kontrolki zniekształcały odbiór koloru jego oczu. Normalnie ciemno brązowe, teraz wydawały się niemal czarne.

    Porucznik nie zwracał uwagi na przesuwające się ze znaczną prędkością gwiazdy. Całkowicie skupiony na wytycznych, wyświetlających się na monitorze. Jego twarzy nie szpecił żaden grymas. Szeroko otwarte oczy utkwione były w ekranie, szczupłe dłonie pewnie trzymały ster. Choć to Evans wydawał się lepiej zbudowany, ruchy porucznika były bardziej wywarzone. Jakby każde zbędne napięcie mięśni, było oznaką niezdyscyplinowania, albo gorzej ? słabości. Był tym samym kompletnym przeciwieństwem Evansa, który ciągle gestykulował. Inną cechę różniącą obu mężczyzn, było to, że porucznik prawie w ogóle się nie odzywał. Mówił tylko tyle, ile uznawał za konieczne. Nie przepadał też za towarzystwem. W jego mniemaniu człowiek najlepiej odpoczywał w samotności.

    Evans z kolei był człowiekiem pogodnym i towarzyskim. Kilka tygodni wcześniej, gdy kończył Akademię, koledzy z roku wyprawili mu przyjęcie pożegnalne, które trwało blisko tydzień. Bardzo brakowało mu tych ludzi. Teraz siedział z gburowatym porucznikiem i leciał na swój pierwszy przydział na statku kosmicznym jako oficer Gwiezdnej Floty. Marzył o tym od dziecka, a dokładnie od momentu, w którym dziadek zaczął mu opowiadać o tym jak to on w swoim czasie poznawał tajemnice kosmosu. Dziadek zmarł nim Evans poszedł do szkoły, ale chęć zobaczenia gwiazd z bliska pozostała. Nikt się nie zdziwił, że wstąpił do Akademii.

    Był wysokim, dobrze zbudowanym dwudziestoparolatkiem. Z jasnych oczu biła nadzieja i młodzieńczy entuzjazm, który sprawiał, że siedzący obok niego porucznik wydawał się jeszcze bardziej zdystansowany niż było w istocie.

    Milczenie porucznika zbijało Evansa z tropu. Nie był do tego przyzwyczajony. Najchętniej zacząłby mówić o tym, jak się cieszy z tego, że w końcu może polecieć na misję. Nie odzywał się jednak. Jego towarzysz był porucznikiem, on jedynie chorążym. Byli na służbie, co więcej nie znał go dobrze. Nie wiedział, czy zbytnim gadulstwem nie zniechęci do siebie starszego oficera i to pierwszego dnia pracy.

    Z zamyślenia wyrwała go błyskająca czerwona dioda. Zerknął na czujniki. Potem znów na diodę. Ze śniadej na co dzień twarzy chorążego odpłynęła krew.

    - Poruczniku Schneider! ? Starał się, żeby w jego głosie nie dopatrzono się paniki. ? Mamy wyciek z prawej gondoli!

    - Cholera! ? zaklął Scneider, przełączając widok na swoim monitorze z kontrolek nawigacji na parametry techniczne silnika. ? Skontaktuj się z Solarisem! ? Zerknął na chorążego, a widząc w jakim jest stanie dodał: - Spokojnie, przekaż im naszą lokację i powiedz, ze panujemy nad sytuacją. Ja poszukam czegoś, na czym dałoby się wylądować. Będziemy musieli zlikwidować ten wyciek. ? Zamilkł na chwilę przełączając obraz wyświetlacza na poprzedni ? Co studiowałeś na Akademii?

    - Słucham?

    - Wydział! ? warknął ? Na jakim wydziale?

    - Inżynieria, ale? ? urwał.

    - Dobra. No to sprawdźmy teraz, czego się nauczyłeś.

    Promem zatrzęsło, gdy ostro weszli w atmosferę. Shneider starał się wytracić prędkość. Gdyby tego nie zrobił najpewniej spłonęliby w atmosferze, albo roztrzaskali się o powierzchnię. Schneider nie miał wielkiego wyboru. Najbliższym miejscem, w którym mogliby bezpiecznie wylądować był układ Sator. Problem polegał na tym, że ten system posiadał tylko trzy planety, w tym dwa gazowe giganty pozbawione księżyców. Ta, na której zmuszeni byli wylądować była spalona słońcem i ledwo spełniała warunki, wymagane, by można było zakwalifikować ją do planet typu M. Gigantyczna gwiazda, widoczna teraz w lewym oknie promu, zabarwiała atmosferę planety na lekko fioletowawy odcień. Ten czerwony olbrzym był dobrze opisany przez badaczy. Podejrzewano, że pochłonął już kilka planet, krążących po bliższych mu orbitach. Za kilka stuleci po Sator I, II i III nie będzie śladu. Sama gwiazda też umrze. Wybuchnie, dając początek planetarnej mgławicy.

    - Poruczniku! Czujniki odbierają, że na powierzchni ktoś jest!

    - Niemożliwe.

    - Proszę spojrzeć na ekran!

    1.

    Dziennik kapitański, data gwiezdna 50261.4, okolice układu Sator:

    Oczekujemy przybycia promu Syriusz. Projekt ?Syriusz? jest autorskim pomysłem mojego głównego mechanika ? podporucznika Stephena Waymoutha. Bezpieczne zakończenie manewru dokowania w hangarze Solarisa jest ostatecznym gwarantem przystąpienia do służby podporucznika. Do tego czasu Waymouth odmawia przyjęcia rozkazów i każe się traktować jak cywil. Po zakończeniu operacji Solaris ma niezwłocznie opuścić ten teren i czekać na dalsze rozkazy Dowództwa.

    Muszę przyznać, że nie rozumiem powodu, dla którego podporucznik Waymouth wybrał akurat to miejsce na ostateczny test swojego promu. W pobliżu systemu Sator w ciągu ostatnich kilku tygodni zaginęło pięć statków. Na szczęście nie było wśród nich jednostek Federacji.

    - Wiadomości od Syriusza?

    - Żadnych, kapitanie, - odpowiedziała kobieta ? Ostatnio kontaktowali się z nami, gdy mijali Sator I. Mieli problem z prawą gondolą, sir.

    - Dziękuję pani, komandor. Proszę mnie informować na bieżąco. Będę u siebie. ? wskazał drzwi swojego gabinetu.

    Kapitan Theodore Karsky stanął na mostku o godzinie ósmej zero dwie. Dwie minuty po ustalonym z porucznikiem Schneiderem terminie. Do tego czasu prototyp promu, nazywanego Syriuszem, miał zadokować wraz z dwoma nowymi członkami załogi. Na samą myśl o promie zaklął pod nosem. Jeżeli to cholerstwo będzie się psuło, to można zapomnieć, że kiedykolwiek stanie się standardowym wyposażeniem statków Gwiezdnej Floty. Chociaż Karsky nie był pewien, czy było, o co walczyć.

    Projektant promu znajdował się już na statku. Główny mechanik ? podporucznik Stephen Waymouth pracował nad nim od dwunastu lat. Był genialnym inżynierem i Karsky?emu zależało na tym by należał do jego załogi. Waymouth postawił jeden warunek. Poleci, jeśli kapitan zgodzi się wyposażyć Solarisa w jego projekt. Jego upór nie przystawał go wyglądu. Podporucznik był wysoki, choć niewyobrażalnie chudy. Miał burzę rudych włosów, jasną, piegowatą cerę oraz niemal przezroczyste, rozbiegane oczy. Gdyby nie szereg operacji, teraz byłby pewnie zupełnie ślepy.

    Karsky?emu do końca życia miała się przypominać tyrada, jaką Waymouth wygłosił łamiącym się od emocji, piskliwym głosem. Co gorsza jąkał się przeraźliwie, a to nie pomagało mu wyjaśnić zawiłych terminów. Karsky uświadomił sobie, że to właśnie upór młodego podporucznika przekonał kapitana do tego, aby inżynier znalazł się na statku. Teraz słyszał o awarii prawej gondoli. Waymouthowi się to nie spodoba.

    - Komandorze Weston ? zwrócił się do kobiety. ? Przejmuje pani mostek.

    Kapitan przemaszerował przez całą długość mostka. Minął stanowisko taktyczne, potem naukowe, zatrzymał się na chwilę przy konsoli łącznościowej i widząc, że nie ma żadnych wiadomości ruszył dalej. Zszedł po schodkach, wyminął panią komandor, kierującą się do fotela kapitańskiego, skinął oficerowi siedzącemu za sterami i doszedł do wąskich drzwi w lewej części pomieszczenia. Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym syknięciem. Wszedł do środka.

    Usiadł za biurkiem i głęboko westchnął. To wszystko nieciekawie się zaczynało. Jeszcze miesiąc temu, przyjmując awans był zachwycony. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jednak w tym momencie zastanawiał się, czy w ogóle się do tego nadaje. Kątem oka dostrzegł swoje odbicie w wyłączonym monitorze komputera. Czy to naprawdę był on? Zawsze postrzegał siebie jako pewnego, zdystansowanego mężczyznę. Nie wiele zostało tej pewności w jego zielonych oczach. Podkrążone i lekko zaczerwienione zdradzały, z jakim stresem zmierzał się w ciągu kilku ostatnich tygodni. Pomiędzy kosmykami jasnobrązowych włosów pojawiały się już siwe pasma, ale miał nadzieję, że to nie przez awans. Wreszcie objął stanowisko dowodzące na jednym z najnowocześniejszych statków, jakimi dysponowała Gwiezdna Flota. Odkąd wstąpił do Akademii marzył tylko o jednym ? przywdziać czarno-czerwony mundur z czterema nitami przy kołnierzyku. W wieku czterdziestu pięciu lat udało mu się. Dopiął swego. Co dalej?

    Odgonił od siebie niespokojne myśli. Rozkazał komputerowi, żeby wyświetlił na monitorze dossier porucznika Friedricha Schneidera. Znajomość kilku sztuk walki. Odznaczenia za odwagę. Rekomendacje jednego z najlepszych kapitanów we Flocie. Wszystko układało się we wzorowy przebieg służby, a Karsky wciąż miał wątpliwości.

    Spotkał Schneidera przypadkiem w San Francisco, na krótko przed tym nim zdobył tytuł kapitana. Porucznik nie był wtedy na służbie, nie miał na sobie munduru, ani niczego innego, co mogło sugerować jego stopień. Czytał coś na swoim padzie i popijał kawę w jednej z kawiarni w sąsiedztwie Kwatery Głównej. Jego stolik był jedynym, którego nie oblegali pochłonięci rozmową oficerowie.

    Karsky zamówił dla siebie filiżankę mocnego espresso. Właśnie dostał wiadomość, że biorą go pod uwagę przy rozdzielaniu awansów. Świetnie się złożyło. Miał urlop i kilka dni przerwy, nim uda się na pokład Pathfindera, na którym właśnie służył.

    Szedł właśnie do jedynego stolika, przy którym było trochę wolnego miejsca, gdy zagadnęła go kelnerka:

    - Niech pan nawet nie próbuje ? ostrzegła go przyjaźnie. ? Warknął na mnie, kiedy zaproponowałam mu dolewkę.

    - Zaryzykuję ? uśmiechnął się do niej. Była bardzo ładna, może nawet za ładna, bo Karsky, jak to miał w zwyczaju, zapomniał na dłuższą chwilę o tym, że jest żonaty.

    Dziewczyna wzruszyła z gracją ramionami i wróciła do swoich obowiązków, śledzona rozmarzonym wzrokiem Karsky?ego. Gdy zniknęła mu z oczu zwrócił w końcu uwagę na trzymanego w dłoni pada. Wyświetlał się na nim ? przeczytany do połowy ? list od żony. Karsky westchnął i ponowił swoją wędrówkę między stolikami.

    - Czy mogę się przysiąść ? zapytał grzecznie.

    - Nie ? padła szybka odpowiedź, jakby mężczyzna w ogóle się nad nią nie zastanawiał; właściwie Karsky nie był nawet pewien, czy zagadnięty w ogóle na niego spojrzał.

    - Obiecuję, że nie będę panu przeszkadzać ? ponowił ugodowo.

    - Sama pana obecność już mi przeszkadza. ? Gdy wypowiadał te słowa oderwał wzrok od czytanego tekstu i skierował go na przybysza.

    Karsky?emu pod wpływem tego spojrzenia zatrzęsła się ręka. Kilka kropel ciemnego płynu spłynęło na spodeczek. Nigdy nie widział takich oczu. Zawsze uważał, że w ciągu swojej kariery niejedno przeżył i trudno go było przestraszyć, ale na widok oczu mężczyzny przeszył go mimowolny dreszcz. Spojrzenie miał wyprane z emocji, zimne i nieprzejednane. Miał wrażenie, że gdy tylko ciemne oczy spoczną na kimś, ten wykonuje każdy rozkaz nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że powoduje nim strach.

    Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem. Karsky wyczuł w nim gniew. Tak właśnie by to opisał ? ?wyczuł?, bo twarz mężczyzny pozostawała bez wyrazu. Przypominał bardziej Wolkanina niż człowieka.

    - Skoro tak pan to widzi, to przepraszam ? powiedział, starając się jak mógł, by brzmieniem głosu nie zdradzić jak bardzo był wytrącony z równowagi.

    Kawę dopił stojąc przy barze, klnąc, na czym świat stoi. Wściekły na siebie, że pozwolił doprowadzić się temu dziwakowi do takiego stanu. ?Dziwakowi? tak, właśnie takiego słowa wówczas użył.

    Tydzień później, gdy otrzymał już upragniony awans, po całym wydarzeniu nie pozostało w jego pamięci nic. Zaczął się za to wyścig z czasem. W niecały miesiąc musiał poznać załogę. Siedząc za biurkiem w swoim domu na przedmieściach San Francisco, mógł spokojnie przejrzeć wyświetlające się na monitorze komputera życiorysy. Wydawało mu się, że lista nie ma końca. Zrezygnowany otworzył folder oficera taktycznego, a zarazem szefa ochrony, i zamarł.

    Najpierw, choć było to zupełnie irracjonalne, przestraszył się. Potem wybuchnął gniewem, aż w końcu roześmiał się na całe gardło. Słysząc własny śmiech poczuł się pewniej. Tak właśnie powinien był zareagować wówczas w kawiarni. Jeszcze raz przyjrzał się plikowi, który doręczyła mu Gwiezdna Flota. Z monitora poważnie, nie uśmiechając się patrzył na niego niejaki porucznik Friedrich Schneider, odznaczony za męstwo gbur z kawiarni w San Francisco.

    Wtedy właśnie zaczęły się problemy z Waymouthem. Po cichu marzył, żeby podporucznik zrezygnował ze swojej małej, idiotycznej kampanii reklamowej, ale widząc jego zaangażowanie w końcu ustąpił. Praktycznie mu się nie dziwił. Waymouth całą swoją karierę w Gwiezdnej Flocie zawdzięczał temu, że popchnął dziedzinę ukrywania statków Federacji przed wzrokiem i czujnikami wrogich jednostek. Nałożony na Gwiezdną Flotę zakaz korzystania z urządzeń maskujących sprawił, że młody wówczas naukowiec postanowił iść zupełnie inną drogą. Starał się dowieść, że można wprowadzić specjalny rodzaj poszycia, który uniemożliwi wizualny kontakt z jednostką kosmiczną. Jego własne odkrycia zaskoczyły samego Waymotha. Stop, który opracował okazał się nie tylko słabo widoczny w przestrzeni kosmicznej, ale do tego był praktycznie niewykrywalny przez sensory większości statków. Uwieńczeniem tych badań był właśnie Syriusz. Prom, który półtorej godziny temu miał dostarczyć na pokład Solarisa porucznik Schneider.

    Godzina, która wyświetliła się na kapitańskim monitorze dała Karsky?emu do myślenia. Szybko połączył się z mostkiem.

    - Syriusz? ? rzucił.

    - Odezwali się. Będą za kwadrans.

    - W porządku, pani komandor. Proszę?

    - Kapitanie! ? przerwała mu. ? Jest problem,

    Właśnie tego się spodziewał.

    - Słucham?

    - Leci z nimi ktoś trzeci.

    ***

    Komandor Gillian Weston, pierwszy oficer statku Federacji USS Solaris, machinalnie wyłączyła kontrolkę komunikacji na, wmontowanym w fotel, panelu. Trzydziestojednoletnia brunetka była uważana za jedną z młodszych oficerów obojga płci, pełniących tę rangę. Większość kolegów z jej roku w dalszym ciągu zajmowała stanowiska porucznika. Ciemnozielone oczy spoglądały na stojące teraz w bezruchu gwiazdy. Miała wywołać Syriusza, gdy ten znajdzie się na tyle blisko, by można było rozpocząć manewr dokowania.

    Nie przejęła się zbytnio opóźnieniem promu. Drobne awarie, choć nie należały do częstych, zdarzały się i nic nie można było na to poradzić. Irytowała ją postawa Karsky?ego, któremu, w jej mniemaniu, wydawało się, że Wszechświat musi się obracać zgodnie ze wskazówkami kapitańskiego zegarka. Uśmiechnęła się do tej myśli, gdy podszedł do niej porucznik, zajmujący się łącznością. Przekazał jej informację mówiącą o tym, że Syriusz może dokować. Już miała wydać odpowiednie rozkazy, ale na głównym ekranie dostrzegła nagłą zmianę.

    - Pani komandor! ? Głos chorążego stojącego przy konsoli taktycznej wyraźnie zadrżał.

    Weston zerwała się z fotela. Kilka kosmyków włosów, upiętych w ciasny kok, wysunęło się i teraz delikatnie podrygiwało w rytm niespokojnego oddechu komandor. Na jej oczach zmaterializował się masywny dziób Romulańskiego War-Birda.

    - Czerwony Alarm! ? wysyczała ? Podnieść osłony i zawiadomić kapitana! ? włączyła kontrolkę komunikacji i połączyła się z całym okrętem ? Wszyscy na stanowiska bojowe! To nie są ćwiczenia! Powtarzam: wszyscy na stanowiska bojowe!

    Dopiero teraz przypomniała sobie o Syriuszu. Właściwie rozpoczynał procedury dokowania, gdy podniosła osłony. Teraz mogła mu tylko polecić, żeby trzymał się jak najdalej od Solarisa. Wydała rozkaz i odwróciła się do ekranu. Słysząc, że łącznościowiec zakończył połączenie, niemal krzyknęła:

    - Wywołaj mi tych cholernych Romulan!

    Próba połączenia się ze statkiem nie przyniosła skutku. War-Bird nie odpowiadał, a kapitan w dalszym ciągu nie pojawił się na mostku. Weston zaklęła na tyle cicho, by podwładni nie mogli jej usłyszeć.

    - Ładują broń ? krzyknął chorąży

    Jego słowa nie zdążyły przebrzmieć, gdy cały kadłub delikatnie się zatrząsł. Weston musiała się przytrzymać fotela, by utrzymać równowagę.

    - Spróbuj unikać ostrzału ? rzuciła przed siebie do czekającego na rozkazy sternika, po czym odwróciła się do chorążego: ? Ładuj fazery i celuj w osłony! ? wycedziła ruszając z miejsca.

    - Pani komandor! Gdzie pani idzie? ? krzyknął zdezorientowany łącznościowiec.

    - Macie swoje rozkazy! ? Gestem dłoni uciszyła chcącego jej odpowiedzieć porucznika.

    Nie czekając na pozwolenie wkroczyła do kapitańskiego gabinetu. Wtedy go zobaczyła. Stał odwrócony do niej plecami, opierając głowę o okno. Spuszczone wzdłuż tułowia dłonie zacisnął w pięści. Mamrotał coś pod nosem. Coś, co brzmiało jak: ?To nawet nie pierwsza misja, nawet nie pierwsza?.

    - Kapitanie! ? powiedziała głośno, ale się nie odwrócił. ? Kapitanie, potrzebny jest pan na mostku! ? Żadnej reakcji.

    Wzburzona, szybkim krokiem podeszła do kapitana. Jedną ręką chwyciła jego ramie i z całej sił pociągnęła. Machinalnie się odwrócił. Na wypranej z emocji twarzy nie dostrzegła żadnej chęci podjęcia decyzji. Puste oczy biernie się jej przyglądały, jakby pytając, po co w ogóle do niego przyszła. Nie wytrzymała. Wolną ręką wzięła zamach i nie oszczędzając kapitana mocno go spoliczkowała. Ten nagle przytomniejąc spojrzał na nią gniewnie.

    - Później mnie pan ukarze ? ucięła. ? Teraz jest pan potrzebny na mostku. Jesteśmy pod Romulańskim ostrzałem! Załoga pana potrzebuje!

    - Opuściła pani stanowisko ? warknął, po raz pierwszy uprzytamniając sobie powagę sytuacji.

    - Za pozwoleniem: zrobiłam to, co w mojej ocenie było konieczne. ? Mówiąc zaczęła się wycofywać, by zrobić miejsce dla kapitana.

    Karsky tęsknym wzrokiem zerknął na biurko, po czym wyminął wciąż zdenerwowaną komandor Weston i stanął na mostku. Widok, jaki ujrzał sprawił, że miał ochotę odwrócić się i zamknąć w gabinecie. Porucznik, który o ile kapitan dobrze pamiętał, siedział przy stanowisku łączności, stał na środku mostku i jako najstarszy stopniem z zebranych wydawał chaotyczne rozkazy. Ale nikt ich nie słuchał. Chorąży z miną, świadczącą o wielkim skupieniu, starał się za wszelką cenę zestrzelić wrogowi osłony. Bez skutku. Pokład Solarisa zatrząsł się po raz kolejny. Salwa przeciwnika doprowadziła do spięcia w stanowisku taktycznym rażąc przerażonego chorążego prądem. Karsky niemal krzyknął widząc, jak ciało chłopaka przelatuje przez całą długość mostka. Na szczęście żył, choć był nieprzytomny.

    Kapitan zaklął pod nosem. Gestem ręki dał znać komandor Weston, żeby zajęła miejsce rannego. Karsky w między czasie wywołał ekipę medyczną.

    - Status! ? rzucił w kierunku łącznościowca, a ten nie wiedząc, co odpowiedzieć wpatrywał się błagalnie w komandor Weston.

    - Prawie nie mamy osłon. Lekkie uszkodzenia w okolicy pokładu piątego, ale poszycie jest spójne. Jak dotąd zgłoszono czternastu lekko rannych oficerów, brak ofiar śmiertelnych ? odczytała.

    - Ładuj torpedy fotonowe! Celuj w główny reaktor!

    - Ależ sir! ? zaprotestowała ? To nie?

    - Wykonuj rozkazy do cholery! ? przerwał jej ? Inaczej?

    Teraz to jemu przerwano. Potężna eksplozja na jednym z niższych pokładów powaliła go na kolana. Dysząc ciężko wodził pytającym wzrokiem od sternika, przez łącznościowca, aż utkwił go w pobladłej komandor.

    - Osłony padły ? wycedziła przez zęby. ? Nie mamy broni.

    Nie podnosząc się uderzył pięścią w podłogę.

    - Jak to nie mamy broni!

    - Ostatnia salwa uszkodziła? ? przerwała wpatrując się w wyświetloną właśnie informację ? Zdjęli nam silniki!

    - Nie ważne! ? Wstał ? Dawajcie tu Waymoutha. Migiem!

    Podporucznik Stephen Waymouyh opatrywał lekkie oparzenie plazmą u jednego ze swoich ludzi w maszynowni.

    - N?n?nic ppanu nie będzie ? wyjąkał. ? D?do?dobra ro?ro?robota! ? Uścisnął mu dłoń.

    - Podporucznik Waymouth proszony na mostek

    Waymouth otrzepał swój nieprzepisowy biały kitel, który założył na czarno-złoty mundur. Otarł wierzchem dłoni pot z piegowatego czoła i kierując się do interkomu klął jak szewc.

    - Waymouth ? zameldował się, przyciskając odpowiedni przycisk na konsoli

    - Proszę się zgłosić na mostek ? warknął kapitan w odpowiedzi.

    - Obawiam się, że nie mogę tego zrobić. ? Jąkanie minęło, pojawiało się jedynie w momentach bezpośredniego kontaktu, z czego podporucznik był bardzo zadowolony. ? Jestem bardziej potrzebny tutaj na dole.

    - Załatwili nam uzbrojenia! Napęd nie działa! Masz się tym natychmiast zająć!

    - Nie mogę tego zrobić ? odparł spokojnie Waymouth. ? Formalnie nie podlegam jeszcze pańskim rozkazom, sir.

    Po drugiej stronie linii dało się słyszeć stłumione przekleństwo.

    - Nie pieprz.

    - Nie wywiązał się pan ze swojej części umowy, kapitanie Karsky. ? Podporucznik po raz drugi ucieszył się, że nie musi rozmawiać z nim twarzą w twarz. Wyjaśnianie wszystkiego temu nadętemu ignorantowi graniczyłoby z cudem, gdyby miał się jąkać.

    - Kpisz sobie ze mnie?! ? Nie starał się już nawet ukrywać agresji w swoim głosie.

    - Wręcz przeciwnie, kapitanie. Pragnę tylko przypomnieć panu, że Syriusz jak dotąd nie zadokował w hangarze pańskiego statku.

    - To się kwalifikuje jako przestępstwo! ? charczał dowódca. ? Czeka cię za to sąd polowy!

    - Nie w tym przypadku ? syknął zirytowany Waymouth. ? Podpisał pan klauzulę, gdy zgodziłem się wejść na pokład. Nie ma Syriusza, to tak jakby i mnie nie było

    - Ty pieprzony sukin?

    Waymouth nie wytrzymywał i się rozłączył. Podpisana przez Karsky?ego umowa nie była standardowym dokumentem. Waymouth musiał się nieźle nabiegać, by zdobyć odpowiednie zezwolenia. W takich sytuacjach, w jakiej znaleźli się obecnie, podporucznik cieszył się, że podjął odpowiednie kroki prawne. Nie ponosił odpowiedzialności za znieważenie swojego zwierzchnika, ani za niewykonanie rozkazu. Na mocy klauzuli był wciąż cywilem.

    ?To koniec ? pomyślał Karsky padając na fotel. ? Wszyscy tu zginiemy!?. Kadłubem statku raz za razem wstrząsały kolejne eksplozje. Komandor Weston wraz z oficerem łącznościowym starali się wysłać sygnał o pomoc do Floty. Bezskutecznie. Romulański krążownik zaczął zakłócać przekaz niemal od samego początku ostrzału. I w tym momencie kapitan doznał objawienia:

    - Ewa? ? zaczął i zamilkł, wpatrując się w zadowoloną z siebie twarz Romulańskiego komandora, która spoglądała na niego z ekranu.

    - Kapitan Theodore Karsky, jak mniemam? ? powiedział uprzejmie. Jasne oczy Romulanina spoglądały spod skośnych wydatnych brwi. ? Komandor Tal A?Yall z Romulańskiego Imperium.

    Karsky?emu nie uszło uwadze, że nie wymienił nazwy statku. Postanowił to jednak zignorować.

    - Owszem ? odpowiedział, nie wiedząc, czemu naśladując ton głosu przeciwnika. ? Czym sobie zasłużyliśmy na tak gorące powitanie?

    Komandor Weston spojrzała zdziwiona na kapitana. ?Ten człowiek zwariował ? przemknęło jej przez głowę. ? Jak on może w ogóle rozmawiać z tym??. Już miała dokończyć swoją myśl na głos, gdy kapitan uciszył ją gestem ręki.

    - Spokojnie, pani komandor ? zwrócił się do niej tym samym, przesadnie uprzejmym tonem ? Oboje przecież chcemy usłyszeć to, co nasz przyjaciel ma nam do powiedzenia.

    - Widzę, że jest pan rozsądnym człowiekiem ? uśmiechnął się Tal A?Yall ? Obawiam się jednak, że postąpił pan bardzo nierozsądnie, zabierając na swój pokład moją własność.

    - O niczym nie mam pojęcia ? odparł zgodnie z prawdą kapitan.

    - Proszę ze mnie nie żartować, kapitanie. ? Uśmiech na twarzy komandora stał się teraz ostry, wymuszony. ? Proszę tylko o to, żeby powiedział pan, gdzie ona jest!

    - Ona? ? Karsky był wyraźnie zaintrygowany.

    - Stella Matutina! ? Romulanin wyraźnie tracił cierpliwość. ? Gwiazda Zaranna, gdzie ona jest?!

    - Proszę wybaczyć, komandorze, ale naprawdę nie rozumiem.

    - Nasz okręt stracił ją z oczu w okolicach systemu Sator. O ile się nie mylę, to właśnie tam lądował pański prom.

    Karsky zaklął w duchu. Jeżeli War-Bird był w stanie wykryć Syriusza, to Waymouth mógł się pożegnać z posadą we Flocie. Z drugiej strony, nie była to wcale taka zła wiadomość.

    - Byliśmy bardzo zdziwieni ? kontynuował Tal A?Yall. ? Nie wykryliśmy bezpośrednio obecności promu. Jedynym śladem jego bytności na Sator I był ślad wycieku plazmy z jednej z jego gondoli. No i oczywiście wasza komunikacja ? dodał z wyraźną satysfakcją w głosie.

    ?A niech to ? pomyślał Karsky. ? Waymoutha czeka awans!?

    - Z przykrością muszę przyznać, że nie wiem, o czym pan mówi, komandorze. ? Po raz pierwszy od rozpoczęcia tej dziwnej rozmowy był zmuszony kłamać. Musiał jak najszybciej zmienić taktykę. Po krótkiej przerwie zaczął, więc zimno: ? Ostrzeliwuje pan statek Federacji, na jej własnym terytorium i domaga się pan informacji, których nawet gdybym je posiadał, nie mógłbym panu udzielić. ? Wziął głęboki oddech i mówił dalej: ? Pańskie poczynania mogą zostać odczytane jako wypowiedzenie wojny i mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę.

    Twarz Tal A?Yalla nabiegła krwią przybierając intensywny, zielonkawy odcień. Nie wydawał się już taki spokojny jak na początku. Chciał coś powiedzieć, ale Karsky go ubiegł:

    - Radzę zostawić nas w spokoju, komandorze ? rzucił twardo. ? Nie wiele potrzeba, a będzie miał pan spore problemy. Naprawdę chce być pan odpowiedzialny za spowodowanie wojny z Federacją? Proszę przyjąć moją przyjacielską radę i odlecieć.

    Przyciskiem znajdującym się na kontrolce fotela wyłączył transmisję. Spocone dłonie wciąż mu się trzęsły, gdy opuścił na nie twarz. Siedział tak dłuższą chwilę, nie poruszywszy się ani o milimetr. Jedynie sternik odnotował, że Romulański krążownik, odlatując włączył urządzenie maskujące.

    Ani łącznościowiec, ani półżywy chorąży (po którego dopiero teraz przyszli zziajani sanitariusze), ani komandor Weston nie mieli pojęcie kapitan teraz zrobi. Przez chwilę na mostku panowała niczym niezmącona cisza. Potem Karsky wyprostował się, odchylił głowę do tyłu i beztrosko się roześmiał. Na tę reakcje żaden z oficerów na mostku nie był przygotowany. Weston upewniła się jedynie co do swoich wcześniejszych przypuszczeń na temat psychicznego zdrowia kapitana. Ten jednak wstał i z uśmiechem na ustach poprosił ją do swojego gabinetu. Poszła niechętnie uświadamiając sobie, jakich uchybień się dopuściła. Uchybień! To były wręcz przestępstwa! Opuściła swoje stanowisko w momencie kryzysowym. Uderzyła przełożonego. Nie raz o wiele mniej przyczyniało się do wydalenia ze służby.

    W kapitańskim gabinecie panował chaos. Wszystkie przywiezione przez Karsky?ego pamiątki leżały na ziemi. Wykonana starodawną techniką cyfrową fotografia żony kapitana leżała pod drzwiami. Oprawka była pęknięta i uszkodziła zdjęcie.

    - Pani komandor. ? Usłyszała, gdy zamknęły się za nią drzwi. ? Chciałbym panią przeprosić i podziękować pani.

    Weston przyglądała się Karsky?emu szeroko otwartymi oczami. Ze zdziwienia nie mogła wypowiedzieć ani słowa.

    - Moje zachowanie podczas ataku było niewybaczalne ? kontynuował. ? I nie zdziwiłbym się, gdyby zaznaczyła to pani w swoim raporcie. W moim na pewno odnotuję pani troskę o statek.

    - A co do? - Podniosła prawą dłoń do policzka.

    - Nikt tego nie wiedział. ? Z jego twarzy nie schodził uśmiech ? Ustalmy więc, że nie miało to miejsca.

    Komandor kiwnęła głową.

    - Teraz ? zniżył głos do szeptu. ? Przez najbliższe 45 minut zachowujemy absolutną ciszę radiową. Żadne sygnały ze statku nie mogą wychodzić ze statku, ani nie będą odbierane. Tal A?Yall zdradził się ze swoją techniką, więc już jej nie wykorzysta. Przynajmniej nie dziś. Potem skontaktuje się pani z Syriuszem skłaniając go do jak najszybszego dokowania i wynosimy się stąd nawet, jeśli mielibyśmy się wlec impulsową! Przejmuje pani mostek ? dodał wychodząc z gabinetu. ? Muszę przeprosić podporucznika Waymoutha. Ktoś musi zająć się przecież tymi silnikami.

    cdn.

    Słowem usprawiedliwienia

    Wydaje mi się ono ze wszech miar konieczne. Po pierwsze zdaję sobie sprawę z tego, że dość swobodnie potraktowałam postać kapitana, a także jego załogę. Wiem, że nie jest to konwencjonalny sposób przedstawienia bohaterów w uniwersum ST, ale mierził mnie trochę cukierkowy wydźwięk praktycznie wszystkich serii ST. Po drugie przepraszam za błędy, jakie mogą się w tym tekście pojawić. Pomimo faktu, że obejrzałam wszystkie serie, plus wszystkie filmy jakie do tej pory wyszły mam świadomość tego, że specjalistką nie jestem 🙂 Innymi słowy przyjmuję konstruktywną krytykę.

    Co do treści merytorycznych. Zamierzałam nadać USS Solaris klasę Intrepid, ale w tekście się ona nie pojawia, więc jeśli coś się zmieni w moim koncepcie 😉 zostanie to odpowiednio odnotowane. Zapraszam do czytania i komentowania. Mam nadzieję, że historia Was wciągnie, a czytanie jej będzie taką samą przyjemnością, jak pisanie.

    Pozdrawiam

    Totalna (Porażka) 😉

    Total_Annihilation
    Participant
    #90413

    Opowiadanie może być rozpowszechniane bez zgody autora tak długo jak nie pobiera się za to żadnych opłat ani nie ponosi innych korzyści materialnych.

    STAR TREK SOLARIS - STELLA MATUTINA

    cz II

    2.

    - W porządku ? powiedział mężczyzna ? Połóżcie ją tutaj. Gdzie żeście ją znaleźli? Jest tak odwodniona, że ledwo żyje!

    - Na Sator I. To pustynna planeta. Praktycznie nie ma na niej kropli wody, doktorze ? chorąży Evans wyraźnie się niecierpliwił.

    - To wyjaśniać jej stan. Czy oprócz niej był ktoś w okolicy?

    - Nie. Na tej planecie jedyne żywe organizmy to, występujące głęboko pod powierzchnią, bakterie. Nie widzieliśmy żadnego statku, poza naszym promem.

    - Ale w jaki sposób się ona tam znalazła?

    - Nie wiem. Znaleźliśmy ją nieprzytomną ? kontynuował chorąży. ? Na szczęście leżała w cieniu. Gdyby została wystawiona na światło słoneczne, najpewniej nie skończyłoby się na odwodnieniu.

    Lekarz wpatrywał się w Evansa nierozumiejącym wzrokiem.

    - Chodzi o słońce. Atmosfera planety praktycznie nie posiada warstwy ozonowej, co powoduje, że promieniowanie słoneczne bez większych przeszkód dociera na powierzchnię.

    - A ona nie odzyskała przytomności?

    - Nie. Nie przypominam sobie.

    - Hm.

    - Widzę, że macie pełne ręce roboty, doktorze. ? W głosie chorążego zabrzmiało lekkie wahanie.

    - Romulanie? ? lekarz rozłożył ręce ? Taka fucha, cóż poczniesz.

    - Kapitan mnie wzywał ? zaczął Evans i patrząc się na nieprzytomną dziewczynę zaczął się wycofywać. ? Czy? ? urwał.

    - Bez obaw, jest w ambulatorium. Co ją tu może spotkać? Najwyżej nabawi się kataru. ? Mężczyzna uśmiechnął się i gestem ręki wygonił chorążego za drzwi.

    Neil Campbell był lekarzem medycyny w stopniu porucznika. Nigdy poważnie nie myślał o pracy na statku kosmicznym, ale cóż? Był młody, wykształcony i jakiś świeżo nominowany kapitan zaproponował mu wyprawę w nieznane. Musiał się zgodzić. Jak widać wrażeń raczej mu nie zabraknie.

    Był to wysoki mężczyzna z lekką nadwagą. Zawsze przedkładał pracę badawczą nad regularne ćwiczenia i teraz zbierał tego efekty. Dłuższe, jasne włosy spinał z tyłu, żeby nie przeszkadzały mu w pracy, co sprawiało, że wyglądał jakby był żywcem wyjęty z czasów na długo przed stworzeniem Federacji. Całkowicie się z tym zgadzał, ba! był z tego dumny. Innymi słowy odcinał się dość wyraźnie od reszty oficerów. Na szczęście żaden z jego przełożonych zbytnio się tym nie przejmował. Ważne było to, że był dobry w tym, co robi. Teraz sprawdzając wyniki dziewczyny, którą porucznik Schneider przywiózł na pokładzie Syriusza, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś nie jest do końca w porządku. Coś się nie zgadzało.

    Campbell podrapał się w zamyśleniu po głowie. Kobieta leżała teraz na łóżku i na oko była w ciężkim stanie. Nie trzeba było lekarza, żeby to stwierdzić. Od momentu, w którym chorąży Evans, wraz z dwoma medykami, przynieśli ją do ambulatorium, ani na moment nie odzyskała przytomności. Długie, ciemne włosy były splątane i brudne. Na młodej twarzy widoczne były liczne oparzenia słoneczne, którymi Campbell musiał się jak najszybciej zająć. Spękane usta świadczyły o odwodnieniu organizmu. Na jej ciele nie było jednak żadnych innych obrażeń, które mogłyby wyjaśnić lekarzowi, dlaczego znalazła na powierzchni Sator I.

    Lekarz jeszcze raz, z coraz większym niedowierzaniem przejrzał dane wyświetlone na monitorze. Wyglądał poszkodowanej nie nakładał się na wyniki. Co więcej oba te czynniki były wręcz sprzeczne ze sobą. Campbell jeszcze nigdy nie widział osoby, która wyglądałaby tak źle, a przy tym miała tak doskonałe wyniki. Coś się tu nie zgadzało i miał zamiar dowiedzieć się, co.

    ***

    - O czym chciał mi pan donieść, kapitanie?

    Karsky rozsiadł się wygodniej w fotelu i spoglądał w znajomą twarz z jasnym poczuciem, że spieprzył sprawę. Admirał Warren Gibss był jego teściem, a zatem ojcem Carroline i jego drogą do awansu. Teraz jednak Karsky?emu nie było łatwo przyznać się do tego, że o mało nie stracił Solarisa. Wyjaśniając, jakim cudem omal nie rozsadziło im jednej gondoli oraz dlaczego wymagają remontu zbrojowni, starał się zbagatelizować swój udział w całym zajściu.

    - Nie odnotowaliśmy działalności Romulan w tym sektorze, Theodorze ? niemal warknął Gibbs wysłuchawszy do końca raportu kapitana. ? W zasadzie Solaris nie powinna się w ogóle znajdować w pobliżu układu Sator. To był twój pomysł i twoja odpowiedzialność.

    - A co pan sądzi o Stella Matutina? ? Karsky nie dawał za wygraną; ten niespodziewany zwrot akcji okazałby się wybawieniem przed rutynowym patrolowaniem jakiegoś układu planetarnego na terytorium Federacji.

    - Cóż ? westchnął admirał, chcąc opanować nagły wzrost irytacji. ? Nie mamy pojęcia, czym jest dla Romulan Gwiazda Zaranna, ani jakie ma dla nich znaczenie. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się tym zająć. ? Admirał poprawił się na krześle. ? Jeszcze coś, kapitanie? ? Ostatnie słowo zaakcentował tak, że zabrzmiało niczym obelga.

    - W zasadzie jest jeszcze jedna sprawa ? zaczął. ? Gdy Syriusz awaryjnie lądował na Sator I na jego powierzchni natrafiono na rozbitka. Co mamy z?

    - Rany Boskie, Karsky! ? krzyknął Gibbs, ostatecznie tracąc panowanie nad sobą ? Chyba nie sądzisz, że będę się zajmował każdą pierdołą na Solarisie! Odstawże tego cholernego rozbitka w najbliższej placówce Floty i pozwól się nam zająć, dla odmiany, poważnymi sprawami! Koniec transmisji!

    Kapitan jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemny ekran komunikacyjny. Po kilku sekundach pojawiło się na nim emblemat Federacji Zjednoczonych Planet. Dopiero wtedy wyłączył nadajnik. Musiał to przemyśleć. Dowództwo całkowicie zignorowało jego informacje i po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że źle zaplanował rozwój kariery. Warren szczerze go nienawidził, a co gorsza nigdy nie przyznał mu racji ? czy to w kwestiach prywatnych, czy zawodowych. Traktował swojego zięcia jako zło konieczne i tak naprawdę nigdy nie wybaczył Carroline, że wyszła za Karsky?ego.

    Carroline. Na samo wspomnienie tej kobiety Karsky?emu przechodziła ochota na powrót do domu. Piękna, elegancka córka admirała ? Carroline Karsky, z domu Gibbs przejmowała się jedynie tym, by w oczach swojego otoczenia wyglądać jak najlepiej. Udawało jej się to z niemałym skutkiem. Kiedy związała się z nic nieznaczącym porucznikiem Floty, Karsky zaczął szybko piąć się w górę po stopniach kariery. I o to mu chodziło! Carroline była ładna, ale inteligencją nie grzeszyła, więc wykorzystanie jej koneksji okazało się łatwiejsze niż Karsky przypuszczał. Zajęta swoimi sprawami, praktycznie nie zwracała uwagi na męża, któremu bardzo szybko znudziła się zmiana stanu cywilnego. Karsky?emu to się podobało. Wkrótce w ogóle przestał się kryć ze swoimi romansami, dając podstawy Warrenowi, by ten zmienił początkową niechęć w nieskrywaną nienawiść. W końcu zgodził się awansować Karsky?ego do rangi kapitana, by pozbyć się go z oczu i mieć nadzieję, że zięć podejmie w końcu złą decyzję i albo zejdzie z tego świata, albo okryje się taką hańbą, że Carroline będzie błagać na kolanach o rozwód.

    Karsky oczywiście nie zdawał sobie sprawy z intryg admirała i był święcie przekonany, iż przechytrzył nie tylko swoją piękną połowicę, ale i Dowództwo. Dopiero teraz pojawiło się niejasne przeczucie, że środki, jakie wybrał nie były ? delikatnie rzecz ujmując ? najszczęśliwsze. Ale przecież dopiął swego. Został kapitanem szybkiego i nowoczesnego statku. Na jego twarz wypełzł nieprzyjemny uśmiech. Jeszcze pokaże Gibbsowi na co go stać. Potrzebuje jedynie okazji.

    ***

    - Komputer, zlokalizuj komandora Beraka. ? Dr Campbell stał przy konsoli medycznej z wyrazem zatroskania na twarzy.

    - Komandor porucznik Berak znajduje się w swojej kabinie ? odpowiedziała maszyna

    - Połącz mnie z nim.

    Komandor Berak był jedynym Wolkaniniem przebywającym na statku, a zarówno szefem ekipy naukowej. Większość swego wolnego czasu spędzał na medytacji. Teraz mu ją przerwano. Obojętnym ruchem ręki sięgnął po leżącą na stole odznakę.

    - Berak.

    - Komandorze, proszę przyjść do ambulatorium. Mam tu coś, co powinno pana zainteresować.

    - Już idę.

    Dr Campbell nie mógł oderwać wzroku od twarzy oficera naukowego. Chyba po raz pierwszy na widzianej przez niego twarzy Wolkanina pojawiło się coś, co można było uznać za emocje. Było to warte nie mniejszej uwagi, niż badane przez Beraka dane.

    - Przeprowadził pan jakieś dodatkowe badania? ? Komandor odwrócił wzrok od panelu medycznego.

    - Osobiście, nie ? odparł zapytany. ? To są wyniki, jakie otrzymałem od chorążego Evansa, tu są moje. Jak pan widzi są mocno zbliżone do siebie. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę był znakomity stan zdrowia pacjentki. Sądziłem, że żaden człowiek nie jest w stanie tak dobrze znieść odwodnienia. Ale tego się nie spodziewałem. ? Wręczył komandorowi następnego pada. ? To przyniosła do mnie jedna z przerażonych pielęgniarek. Warto dodać, że jest Andorianką.

    - To nie jest możliwe, doktorze. ? Berak po raz kolej przejrzał wszystkie dostępne wyniki badań.

    - Też tak powiedziałem i kazałem ponowić badania. Tym razem byłem przez cały czas obecny. Wynik był taki sam. Anatomia i parametry były normalne, tyle, że dla Andorianina, a nie człowieka.

    - Przy czym wygląd zewnętrzny nie uległ zmianie. ? Głos Beraka zawiesił się na moment. ? Mimetyczność cząstkowa. To nie ma sensu, doktorze. Nawet jeśli istnieją gatunki zdolne do tego typu przemian, to wydaje się to wysoce niepraktyczne.

    - W bezpośrednim kontakcie ? zgodził się lekarz. ? Ale weźmy pod uwagę czujniki okrętów kosmicznych, sondy orbitalne, czy zwykłe skanujące systemy zabezpieczeń. Taka umiejętność daje szerokie możliwości taktyczne na przykład wtedy, gdy chce się przeniknąć do zdominowanej przez jeden gatunek jednostki. Jest się praktycznie nie wykrywalnym. Przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności, ma się rozumieć.

    - To w dalszym ciągu bardzo kontrowersyjna teza. ? Berak ujął, leżący na stole medyczny trykoder. ? Czy mogę?

    - Proszę bardzo. Właśnie miałem to panu zaproponować.

    Urządzenie piknęło cicho, gdy komandor przystąpił do badania. Początkowy sceptycyzm malujący się w słowach Beraka znikł bez śladu. Zastanawiając się nad znaczeniem swojego odkrycia ani Berak, ani Campbell nie zwrócili uwagi na lekkie wahnięcie parametrów życiowych, świadczące o tym, że pacjentce wraca przytomność. Wynik szybko się unormował, pozostawiając ich w nieświadomości.

    - Niesamowite ? westchnął Berak, odkładając trykoder. ? Gdybym jej nie widział, powiedziałbym, że jest Wolkanką! Sądzi pan, że należy o tym powiadomić kapitana?

    - Jeszcze nie. Chciałbym się przekonać, z czym tak naprawdę mamy do czynienie, nim złożę oficjalny raport. Przeprowadzę kilka badań, w tym szczegółowy skan wewnętrzny i zobaczymy.

    - Proszę przynajmniej zgłosić tę sprawę porucznikowi Schneiderowi ? powiedział Wolkanin wstając.

    - Sądzi pan, że w tym stanie stanowi jakiekolwiek zagrożenie dla mnie, czy dla okrętu?

    - Problem w tym, doktorze, że nie mamy pojęcia, w jakim ona jest stanie ? powiedział wychodząc z ambulatorium.

    ***

    Porucznik Schneider wyszedł z gabinetu kapitana wściekły. Obok niego stał blady jak ściana chorąży Evans. Gdyby nie to, że Schneider miał już wyrobione zdanie o Karskym, właśnie teraz by to zrobił. W jego opinii kapitan był skończonym kretynem. Przed chwilą złożyli mu raport z podróży Syriuszem, a ten pacan chciał odpowiedzialnością za awarię obarczyć ? nie Waymoutha, co byłoby bardziej logiczne ? a właśnie ich. Opóźnienie dokowania, w mniemaniu kapitana, miało decydujący wpływ na pojawienie się War-Birda, a tego Karsky wiedzieć nie mógł. Gdyby się chwilę zastanowił, to wpadłby na to. Połączyłby fakty. Pięć zaginionych w okolicy jednostek. Pojawienie się Romulan. To nie były trudne obliczenia. Jakimś cudem Schneider wyperswadował dowódcy wpisanie do akt jego i Evansa nagany i z dużym wysiłkiem opanował chęć uduszenia Karsky?ego.

    Schneider skinął głową Evansowi pozwalając mu odejść, ale ten się nie ruszał z miejsca. Chłopak miał naprawdę nieciekawy początek służby. Karsky powinien go pochwalić za szybką naprawę gondoli, a nie oskarżać o nieumyślne narażenie życia całej załogi Solarisa. Jeżeli ktoś był za to odpowiedzialny, to właśnie kapitan.

    - Pamiętaj o porannej wachcie ? rzucił do Evansa tylko po to, aby dodać mu otuchy. ? Podporucznik Waymouth nie może się doczekać pańskiej relacji z naprawy gondoli.

    Był to długi monolog jak na Schneidera i Evans całkowicie zdawał sobie z tego sprawę. W odpowiedzi rozchmurzył się nieco i z większym entuzjazmem powiedział:

    - Tak jest sir!

    Porucznik o dziwo odpowiedział uśmiechem. Chorążego po prostu nie dało się nie lubić.

    Schneider patrzył za odchodzącym chorążym i gniew powoli od niego odpływał. Starał się nie myśleć o tym, jak będzie wyglądała służba na Solarisie. Karsky był ich kapitanem, powinni wykonywać jego rozkazy. Ale dowództwo statku kosmicznego, to nie była jedynie umiejętność wydawania poleceń. Kapitan z pierwszym oficerem powinni scalać załogę, stanowić dla wszystkich przykład. A jaki przykład dawał Karsky? W najlepszym przypadku marny. Schneider mógł się założyć, że większość uszkodzeń Solarisa spowodowane było nieprzemyślanymi rozkazami na mostku.

    Pomyślał o sowim ostatnim przydziale i zaczął żałować, że kapitan Rash odeszła na emeryturę. Mógł zostać na tamtym okręcie, ale USS Voltaire stracił urok bez Rash. Wydawał się pusty i nieprzyjazny, ale w porównaniu z Solarisem był to istny raj! Trudno. Stało się. Poprosił o inny przydział i trafił tutaj.

    Skierował się do swojej kajuty. Musiał się w końcu rozpakować. Jak dotąd nie miał na to czasu. Gdy miał już nacisnąć przycisk przywołujący turbowindę, komunikator na jego piersi cicho zabrzęczał.

    - Schneider.

    - Poruczniku! ? Głos doktora Campbella był wyraźnie podekscytowany ? Proszę tu przyjść! Natychmiast!

    cdn.

    Total_Annihilation
    Participant
    #91209

    Opowiadanie może być rozpowszechniane bez zgody autora tak długo jak nie pobiera się za to żadnych opłat ani nie ponosi innych korzyści materialnych.

    STAR TREK SOLARIS - STELLA MATUTINA

    cz. III

    Porucznik stanął w drzwiach ambulatorium, ale te nie chciały się otworzyć. Kilka razy próbował obejść zabezpieczenia, wystukując na konsolecie odpowiednią kombinację. Bez skutku. Wyglądało na to, że Campbell nie zabarykadował się w pomieszczeniu, ale został odcięty od reszty statku. Schneider zaklął pod nosem otwierając panel mechanizmu manualnej obsługi drzwi. Z drugiej strony korytarza dochodził odgłos kroków. Ktoś biegł w jego kierunku. Schneider odwrócił głowę spodziewając się jednego ze swoich ludzi i jego ręce, grzebiące w urządzeniu na chwilę zamarły. To nie był człowiek z ochrony, lecz kapitan Karsky we własnej osobie. W tym samym momencie zwolniła się zapadka blokująca zamek i drzwi otwarły się z cichym syknięciem.

    Nim Karsky dotarł do porucznika, ten był już w środku. Na środku sali, mocno przekrzywione, stało łóżko do przeprowadzania specjalistycznych badań, operacji i wszelkich możliwych skanów ciała. Cały mechanizm bio-łóżka był rozerwany, poszczególne elementy walały się po podłodze, a w powietrzu unosił się gęsty dym o ostrym, nieprzyjemnym zapachu przepalonych kabli.

    W lewym rogu pomieszczenia stał, opierając się o własne biurko, doktor Campbell. Prawą rękę miał poparzoną od palców aż po łokieć. Spoglądał z zaciekawieniem raczej, niż ze strachem w przeciwny róg sali.

    Oszacowanie zagrożenia zajęło Schneiderowi ułamek sekundy. Nie potrzebował fazera. Sytuacja wydawała się być pod kontrolą. Chowając broń do kabury, ruszył w stronę, w którą wpatrywał się lekarz. Ze zdziwienia odebrało mu mowę. Między, nierozmieszczone jeszcze, pudła z medycznym zaopatrzeniem wciśnięta była przerażona dziewczyna, którą parę godzin wcześniej uratował z powierzchni Sator I. Skulona wpatrywała się w niego wielkimi, czarnymi oczami. Odruchowo wyciągnął do niej rękę. To był błąd. Dziewczyna jeszcze głębiej schowała się pomiędzy skrzynie.

    - Wyjdź, nic ci nie zrobię. – Starał się powiedzieć to najdelikatniej, jak umiał, ale cały efekt zniszczył kapitan, który w tym właśnie momencie postanowił się wtrącić:

    - Akurat! – warknął i siłą odsunął porucznika na bok. – Odpowiesz za to wszystko! Staniesz przed sądem za napaść na oficera! Słyszysz! Wyłaź stamtąd!

    - To nie jej wina, kapitanie – ze swojej części pokoju odezwał się Campbell – Właśnie miałem rozpocząć ostatnie badanie, gdy to cholerstwo zaczęło nawalać. Dzięki Bogu była już świadoma. Kazałem jej spieprzać, a sam starałem się wyłączyć to ustrojstwo – wyjaśnił całkowicie nie zwracając uwagi na to, co i do kogo mówi; z równowagi wyprowadziło go niczym nieuzasadnione zachowanie kapitana i ostry ból w przedramieniu. – Jak widać nie udało się.

    - Więc po co mnie wzywałeś? – warknął Karsky.

    - Szukałem porucznika. – Campbell wzruszył zdrowym ramieniem – Chciałem z nim skonsultować pewien aspekt natury taktycznej, na który wpadłem przeprowadzając badania. Wiedziałem, że miał złożyć panu raport z operacji „Syriusz”. Najwyraźniej się minęliśmy.

    - Pan też musi złożyć raport z… tego. – Kapitan wskazał resztki bio-łóżka – Zgłoś to Waymouthowi. Niech kogoś przyśle.

    - Tak jest, sir! – bąknął lekarz i czekał aż Karsky opuści w końcu ambulatorium. – Dupek – syknął, gdy zamknęły się za nim drzwi.

    - Co z pańską ręką? – Zainteresował się Schneider.

    Na twarzy Campbella pojawił się radosny uśmiech:

    - Medice cura te ipsum* – zacytował. – Pomoże mi pan? W jednych z tych pudeł mam regenerator tkanek.

    Schneider w mig zrozumiał, o co chodzi lekarzowi. Przestawiając kufry nie tylko znajdzie potrzebne Campbellowi urządzenia, ale też pozbawi dziewczynę schronienia. Szybko jednak znalazł przedmiot, a nie mając pretekstu żeby dalej przeszukiwać skrzynie i nie chcąc przedłużać cierpień lekarza, podał mu regenerator.

    Po kilku minutach ręka doktora wyglądała tak, jakby nic się jej nie stało. Skóra, co prawda wciąż pozostawała napięta, ale efekt ten miał się utrzymywać góra przez dziesięć dni. Na szczęście rana nie była poważna. Nawet przy dzisiejszej technologii uszkodzenie nerwów uniemożliwiłoby mu kontynuowanie kariery chirurga. A jedyną rzeczą, jaką nie chciał się stać, to internista.

    - Lepiej, żeby był pan obecny przy tej rozmowie, poruczniku. To może być ciekawe. – zwrócił się do Schneidera. – Ta mała ma intrygujące… hm… umiejętności, a poza tym – dodał uśmiechając się – wiem, co rozwaliło to cholerne bio-łóżko.

    Campbell odwrócił się teraz w stronę kufrów. Będzie się musiał nabiegać, żeby wszystko porozstawiać na miejsce, ale, od czego jest personel medyczny! W końcu znalazł miejsce, w którym spodziewał się dziewczyny. Skinął na porucznika.

    - Zwiała! – W jego głosie nie słychać było gniewu, tylko rozbawienie. – Chyba jest mądrzejsza od nas.

    - Jak to?

    - Wszyscy powinniśmy spieprzać na widok Karsky’ego.

    ***

    Komandor Berak siedział w laboratorium, starając się rozpracować wyniki badań, wysłane mu wcześniej przez doktora, gdy komunikator na jego piersi zabrzęczał.

    - Berak!

    - Komandorze! – Kapitan był wyraźnie wzburzony. – Proszę zbadać powiązanie Romulan ze Stellą Matutiną. Czym ona jest dla Romulan? Jakie ma dla nich znaczenie?

    - W porządku, sir.

    - To ważne, Berak, więc informuj mnie na bieżąco!

    - Aye aye.

    ***

    - Przy… przy… przyprowadziłem ją. – Podporucznik Stephen Waymouth stanął w drzwiach ambulatorium. – Sie… sie… siedziała w jednym z tu… tu… tuneli.

    - Dziękuję poruczniku – powiedział Campbell. – Co pan tam robił? – Przykładając trykoder do ciała podporucznika zbadał lekkie otarcie na policzku.

    - Mu… mu… musiałem prze… przep… przeprowadzić pewne na… na… naprawy. Ro… Ro… Romulanie dali nam nieźle po… po… popalić.

    - W porządku. – Włożył trykoder do prawej kieszeni kitla, z lewej zaś wyciągnął hypo-spray i wstrzyknął jego zawartość podporucznikowi. – Nic poważnego, ale odrobina ostrożności nie zaszkodzi.

    - Dzię… dziękuję.

    - Nie ma sprawy – lekarz uśmiechnął się. – A! byłbym zapomniał –Rzucił Campbell nim podporucznik wyszedł z pomieszczenia. – Jak pan znajdzie chwilkę, proszę wpaść do mojego gabinetu. Zastanowimy się, co zrobić z pańskim jąkaniem. No i naprawi pan to cholerne bio-łóżko.

    Waymouth nie odezwał się, jedynie skinął potakująco głową. Myślami był już gdzie indziej. Nie uszło to uwadze Campbella, ale lekarz miał teraz inne problemy.

    - Tak… - powiedział przełamując niezręczną ciszę. – Proszę usiąść. Pomogę pani. – Podniósł ją i posadził na jednej z koji, jakie znajdywały się w ambulatorium, w myśli zanotował, że jest bardzo lekka, co sugerowało niedożywienie. – Dobrze. Niech się pani nieco rozluźni. Zadam teraz pani kilka pytań.

    - Dobrze – zaczął po chwili. – Rozwiejmy nasze wątpliwości. Zaczniemy od prostego pytania: Jak się pani nazywa?

    Para ciemnych oczu spoczęła na nim i przez bardzo krótką chwilę wydawało się Campbellowi, że dostrzegł w nich strach. Strach i coś jeszcze, czego nie umiał sprecyzować. Po chwili milczenia usłyszał jej głos. Cichy i wystraszony.

    - Nie wiem. Nie mam pojęcia! Obudziłam się na tej cholernej pustyni i więcej nie pamiętam! – Początkowo wypowiadała słowa ledwie słyszalnym szeptem, ale stopniowo jej głos stawał się głośniejszy, nabrzmiały emocjami. – Nie wiem! – krzyknęła w końcu.

    - Proszę się uspokoić. Może uda nam się temu zaradzić – westchnął doktor. – Rozumiem, że nie wie pani, w jaki sposób znalazła się pani na Sator I?

    - Nie.

    - Może podczas transportu na powierzchnię uderzyła się pani w głowę? Boli panią? Ma pani zwroty głowy? Nudności?

    Dziewczyna zaprzeczyła.

    - Hm. Dobrze. – Campbell zastanawiał się chwilę. – Przejdźmy do następnego pytania. Czy zdaje sobie pani sprawę gdzie się znajduje?

    - Tak, to znaczy… – zawahała się. – Powiedziano mi, że na statku kosmicznym.

    - W porządku – lekarz westchnął. – Jest jeszcze jedna rzecz, w której mogłaby pani mi pomóc. Podczas gdy była pani nieprzytomna, zrobiliśmy pani podstawowe badania. Czy potrafi to pani wyjaśnić? – powiedział, wręczając jej dwa płaskie urządzenia. – To pani wyniki.

    - To niemożliwe!

    - A jednak. - Campbell odebrał od dziewczyny pady i zrezygnowany zaczął przechadzać się po laboratorium.

    Zastanawiał się, co można byłoby w tej sytuacji zrobić. Zepsute bio-łóżko uniemożliwiało przeprowadzanie dalszych badań. Zresztą nawet wówczas… Lekarza nagle olśniło. Odwrócił się do pacjentki.

    - To się może udać! – krzyknął. – Musi się pani jedynie na to zgodzić! Tylko omówię to z oficerem naukowym, ale w zasadzie to jedyne rozwiązanie!

    - O co panu chodzi? – Dziewczyna była wyraźnie zaniepokojona.

    - Proszę pani – powiedział niemal dostojnie, - zrobimy pani rentgena!

    Total_Annihilation
    Participant
    #91539

    Opowiadanie może być rozpowszechniane bez zgody autora tak długo jak nie pobiera się za to żadnych opłat ani nie ponosi innych korzyści materialnych.

    STAR TREK SOLARIS - STELLA MATUTINA

    cz. IV

    - Czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co pan zamierza? – Głos komandora Beraka nie wyrażał żadnych emocji.

    - Nie chcę konstruować bomby masowej zagłady, a jedynie przeprowadzić proste badanie! – zaoponował Campbell – Pytam tylko, czy jest to wykonalne?

    Wolkanin zastanowił się chwilę. Jego wzrok padł na resztki bio-łóżka.

    - Owszem – odparł. – Istnieje taka możliwość. Jednakże…

    - „Jednakże”, co? To jest niby tak „niebezpieczne”, tak? – Głos lekarza wrzał gniewem. – Albo nie jest pan z Wolkana, albo jest pan kiepskim oficerem naukowym. Nie będę panu robił wykładu o prymitywnych technikach medycznych sprzed 300 lat, ale powiem panu jedno. Potrzebne natężenie promieniowania X jest bardzo małe. Powiem więcej, codziennie jesteśmy wystawiani na dużo bardziej „niebezpieczne” radiacje! W tym wypadku rentgen jest jedyną możliwością…

    - Możliwością czego, doktorze?

    - Dowiedzenia się kim, albo czym jest ta dziewczyna!

    - Przesadza pan.

    - Proszę mi wybaczyć, ale jest pan oficerem naukowym, prawda? – Nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej. – Prawda. I jako oficer naukowy chce mi pan wmówić, że dowiedzenie się czegokolwiek o potencjalnie nowym gatunku jest przesadą?

    - Przesadą jest pański źle pojęty entuzjazm. – wyjaśnił Berak. – Nie powiedziałem nic o hipotetycznym zagrożeniu ze strony promieniowania. Temu można zaradzić. Jednakże pańskie zachowanie jest wysoce nierozsądne i to z dwóch powodów. Po pierwsze: istnieje szereg badań, które może pan wykonać, a które nie angażuje reliktu sprzed trzech stuleci. Po drugie: opracowanie i wprowadzenie modyfikacji do urządzeń, którymi dysponujemy obecnie, zajmie czas, którego nasi mechanicy nie mają. Zapewne rozumie pan priorytet, jakim jest uruchomienie silników warp.

    Campbell jęknął. Oczywiście, że rozumiał. Solaris poruszał się teraz z prędkością impulsową, a Romulański War-Bird mógł w każdej chwili ponowić atak.

    - Wiem, wiem. – przytaknął lekarz. – Ale są też inne priorytety, których jakimś cudem pański Wolkański umysł nie wziął pod uwagę. Weźmy na przykład ambulatorium. Na chwilę obecną sprzęt, który w założeniu ma ratować życie załogi, jest w opłakanym stanie. Rozmawiałem już z pierwszym oficerem o naprawie bio-łóżka. Fakt, w tym momencie nie dysponujemy rentgenem, ale co szkodzi nieco ulepszyć to, co już mamy?

    - Ulepszyć? – Komandor wskazał bio-łóżko – Pan chce je uwstecznić o całe 300 lat.

    - Jesteśmy w głębokim kosmosie – odparł Campbell. – Od najbliżej stacji dzieli nas kilkanaście lat świetlnych. Jak pan myśli, w jakim czasie dolecimy tam w impulsowej?

    - Co pan sugeruje?

    - A to, że powinniśmy być elastyczni. Owszem, mogę zrobić tej małej badanie krwi, ale to nic nie da.

    - Zmienił pan temat.

    - Nie, nie zmieniłem. Dobrze wiem, co za cholerstwo rozwaliło mi bio-łóżko. Wiem mniej-więcej, gdzie to ścierwo się znajduje. Wiem też, że pewność będę miał dopiero po prześwietleniu pacjentki.

    - Proszę wyrażać się jaśniej, doktorze.

    - Mówi panu coś pierwiastek 201?

    - Pan sobie kpi? Pierwiastek 201 jest jedynie hipotezą. Teorią wyjaśniającą awarię niektórych urządzeń elektronicznych.

    - Awarie, których być nie powinno – dodał lekarz. – Wszystko funkcjonuje tak, jak powinno. Żadnych anomalii, zakłóceń, niczego, co wskazywałoby na usterkę. W pewnym momencie całe urządzenie po prostu przestaje działać, lub, jak w naszym przypadku, wylatuje w powietrze. Konsultowałem się Waymouthem. Pokazałem mu ostatni zapis, jaki udało mi uzyskać z bio-łóżka. – Z jednej kieszeni wyjął pada i podał go Berakowi. – Ja nie przesadzam, komandorze. Musimy się tym zająć. Należy jak najszybciej powiadomić kapitana.

    - To nie będzie konieczne. – Głos Karsky’ego idealnie wkomponował się w ciszę, jaka zapadła między dwoma oficerami. – Proszę mi to wyjaśnić.

    ***

    Została mu jedna śrubka. Niewielka, o ośmiokątnej główce. Zaklął pod nosem i jeszcze raz zabrał się za rozkręcanie jednego z głównych modułów zasilających bio-łóżko. Była to już piąta próba i podporucznik Waymouth miał dość. Raz doszło do spięcia i musiał sięgnąć po gaśnicę, bo wszystkie obwody nie tyle się przepaliły, co rozżarzyły do takiej temperatury, że całe urządzenie stanęło w ogniu. Podczas innego podejścia nie zadziałał bloker promieniowania i Waymouth biegał przez piętnaście minut z trykoderem w jednej i niwelatorem w drugiej ręce, chcąc uniknąć jakiegokolwiek skażenia. Teraz – po złożeniu wszystkiego, sprawdzeniu, czy wszystkie moduły są autonomiczne (co było gwarantem szybkiego powrotu bio-łóżka z 300-letniej podróży w czasie) i czy systemy chłodzenia oraz absorpcji promieniowania działają tak, jak zostały do tego zaprojektowane – w plastikowej kuwecie smętnie obracała się pojedyncza śrubka. Podporucznik domyślał się, że jak zna swoje szczęście, to bio-łóżko nawali akurat wtedy, gdy będzie najbardziej potrzebne. A to wszystko przez tę cholerną śrubkę.

    Problem polegał na tym, że i on był zaintrygowany odkryciem doktora. Pierwiastek 201., potocznie nazywany „diabelskim”, był tematem sporów na niemal wszystkich katedrach inżynierii i chemii na uczelniach całej Federacji. Oczywiście za wyjątkiem Wolkana. Tam tę hipotezę odrzucano i w ogóle się nią nie interesowano. Ale Wolkanie byli, są i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek przestali być, dziwni. Tak to przynajmniej postrzegał Waymouth. Jeśli uda mu się dowieść, że się mylą. Jemu – jąkającemu się rudemu „kretynowi” z planety Ziemia – to będzie miał podwójną satysfakcję. Po pierwsze dowiedzie – pośrednio, ale zawsze – istnienia „diabelskiego” pierwiastka, a po drugie utrze nosa chodzącym komputerom z Wolkana.

    Zdziwiło go jedynie nastawienie kapitana. Ledwie Waymouth zagwarantował, że gondola i silniki wytrzymają czwarty faktor warp, mechanik musiał zaprojektować i skonstruować bio-łóżko praktycznie od nowa. Korzystając ze schematów dostępnych w bazie danych, opracował najdogodniejsze – jego zdaniem – poprawki w mechanizmie. Zminiaturyzował starego rentgena, obniżył ilość energii zużywaną przez niego, a jednocześnie podniósł wydajność. Wmontował blokery promieniowania X, zamontował również (na wszelki wypadek) niwelatory. Zrezygnował z kliszy – obraz pojawiał się najpierw na bardzo czułym ekranie, by potem – drogą cyfrową – zostać przeniesionym na monitor medyczny. Koncepcja, choć dość prymitywna, sprawdziła się doskonale i Waymouth był szczerze z siebie zadowolony. Problemem nie był projekt, nie było nim nawet wykonanie. Tym, co najbardziej denerwowało podporucznika był czas. Karsky najchętniej chciałby, żeby wszystko było gotowe na wczoraj. A tu została ta pieprzona śrubka.

    Gdy udało mu się wszystko dopasować z ulgą przyjął, że nowy mechanizm bio-łóżka działa bez zarzutu.

    ***

    Karsky stał oparty o jedną z koji w ambulatorium. Ręce skrzyżował na piersi i wpatrywał się nieufnie w dziewczynę, którą Schneider przywiózł na pokładzie Syriusza.

    Odkąd wsiadł na pokład USS Solaris wszystko szło nie tak. Nie dość, że przez trzy dni wlekli się impulsową, po tym jak Romulanie uszkodzili im jedną gondolę, to jeszcze musieli sprawdzić jakąś idiotyczną teorię naukową. Owszem, spodziewał się pewnych komplikacji, ale działy się one zbyt szybko. Na takie tempo nie był przygotowany. Choć ludzie wyobrażali sobie, że kapitanowie przeżywają niezliczone przygody, to większość dowódców skarżyła się na to, że w kosmosie nic się nie dzieje, że jest to wielka pusta przestrzeń i trzeba mieć prawdziwego pecha by natknąć się na wrogą jednostkę. Innymi słowy prawda była inna od tego, co wyobrażała sobie opinia publiczna. Kosmos, za wyjątkiem niewielu znanych Federacji sektorów, był pustym i niegościnnym miejscem. Patrolowanie tej domeny było żmudnym i nudnym zajęciem. To była pustynia. Nie było wprawdzie ani piasku, ani skał, tylko… właściwie nic tu nie było. Człowiek wyglądał przez wizjer, widział odległe gwiazdy i to wszystko. W zasadzie nie wiele różniło się to od patrzenia w niebo w bezksiężycową noc. Dużo częściej, o ile można było w ten sposób to ująć, natrafiało się na anomalie, ale tym zajmował się personel naukowy. Do obowiązków kapitana należało jedynie wydać odpowiedni rozkaz. Tak widział to Karsky. Gdy jeszcze służył na pokładzie Pathfindera narzekał na to, że kapitan zbytnio spoufalał się z załogą. Karsky tego nie pochwalał. Podwładni mieli go słuchać. Wykonywać jego rozkazy. To wszystko. Nie musieli go lubić. Z takim podejściem trudno było mu dotrzeć do kogokolwiek na statku. Każde zdanie, jakie wypowiadał wydawało się być wymuszone. Tak też było w tym przypadku:

    - Skoro to nie pani odpowiada za zniszczenia w ambulatorium, to dlaczego pani uciekła? – zapytał w końcu, przenosząc ciężar ciała z lewej na prawą nogę.

    - Widząc strach w oczach dowódcy, każdy by uciekł – odpowiedziała zimno.

    - Strach? O czy pani, do diabła, mówi?

    Dziewczyna rozejrzała się i widząc, że nikt nie słucha ich rozmowy zaczęła wyjaśniać cichym, spokojnym głosem:

    - Strach nie jest dobrym doradcą, kapitanie. – Głęboko westchnęła. – Gdy po raz pierwszy wszedł pan do ambulatorium, był pan przerażony. Nie wiem, czego dokładnie się pan boi, ale to źle wpływa na załogę.

    - Skąd pani to może wiedzieć? – syknął nie patrząc nawet w jej stronę.

    W tym momencie do ambulatorium wszedł doktor Campbell i podporucznik Waymouth.

    - Jesteśmy gotowi – powiedział lekarz i z zaniepokojeniem wpatrywał się w kapitana, który był teraz bardzo blady. – Czy wszystko w porządku?

    - Tak. Proszę, kontynuujcie.

    Waymouth w naprawionym wcześniej bio-łóżku zamontował rentgena. Urządzenie wpasowało się idealnie w lukę, którą podporucznik przygotował specjalnie do tego celu.

    - Świetnie – stwierdził Campbell i zwrócił się do pacjentki: – Proszę się położyć.

    Nowe bio-łóżko nie wyróżniało się zbytnio od innych mechanizmów tego typu. Podłużne, przywodzące na myśl przyciętą tubę, w której badany leżał jak w sarkofagu. Ale to urządzenie było inne. Waymouth postarał się o to na rozkaz kapitana. Miało dwa niezależne źródła zasilania. W zaistniałych okolicznościach, kiedy nikt nie wiedział jak zareaguje naprędce stworzony rentgen, obecność podporucznika była nieoceniona. Miał nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem, że bio-łóżko nie wybuchnie i nie będzie potrzeby ponownej naprawy przyrządu. Do tej pory nie doszedł do tego, w jaki sposób poprzednia eksplozja nie zabiła ani dziewczyny, ani lekarza. Wolał jednak o to nie pytać.

    Do ambulatorium wszedł komandor-porucznik Berak, wraz z dwoma laborantami, którzy chcieli być obecni przy pierwszej udokumentowanej obserwacji pierwiastka 201. Sam Wolkanin pozostawał jednak sceptyczny i towarzyszył podwładnym jedynie w roli nadzorcy. Karsky powymyślał, że do kompletu brakuje jedynie komandor Weston i porucznika Schneidera. Powstrzymał się jednak przed wypowiedzeniem tej kwestii na głos. Był zbyt pochłonięty tym, co przed chwilą powiedziała mu dziewczyna. W pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że myśli o niej per „ta”. Doktor wspominał mu o dziwnej przypadłości pacjentki. Trzeba było znaleźć dla niej jakieś imię, bo na zwracanie się do niej: „hej ty” była stanowczo za ładna.

    - Możemy rozpocząć badanie. – Campbell zwrócił się do wszystkich, po czym odwrócił się do kobiety, która nie zdążyła się jeszcze położyć: – Gdy już się pani położy, przez pani ciało przeniknie słaba wiązka promieniowania X, która ostatecznie zatrzyma się na ekranie wbudowanym w podstawę bio-łóżka. Obraz, wychwycony przez super-czuły odbiornik, zostanie skierowany na monitor i będzie pani mogła obejrzeć budowę własnego szkieletu. Proszę się nie obawiać, zabieg jest zupełnie bezbolesny. Jeśli badanie powiedzie się i dojdziemy do wniosku, że potrzebna jest dalsza analiza, wstrzykniemy pani specjalnie przygotowany kontrast, który umożliwi obserwacje pani narządów wewnętrznych. Proszę się nie bać – dodał po chwili. – Fakt, nie robiono tego od blisko 300 lat, ale podporucznik i ja zadbaliśmy o to, by nic nie zakłóciło prześwietlenia. Wiemy, że to jest bezpieczne. A ponadto zajmie nam tylko chwilkę.

    Campbell pomógł dziewczynie wygodnie ułożyć się na łóżku. Poinstruował ją, by się nie ruszała. Wkrótce ruchomy pierścień aparatury poruszył się. W ambulatorium dało się się słyszeć ciche, niskie buczenia. Potem coś trzasnęło. Raz, drugi, trzeci. Lekarz wyjaśnił, że to poprawne działanie maszyny i spokojnie przyglądał się jak pierścień powoli przesuwa się w stronę głowy leżącej. Wszyscy zgromadzeni nerwowo zerkali na medyczny monitor, gdy ukazał się na nim zwykły, ludzki szkielet, z piersi zebranych wyrwał się cichy jęk rozczarowania. Szybko jednak ustąpił on miejsca rozentuzjazmowanemu szeptowi, gdyż w momencie, w którym pierścień zdołał uchwycić czaszkę dziewczyny na monitorze rozbłysnął jaskrawo prostokątny przedmiot.

    - Cóż to za paskudztwo? – wyrwało się kapitanowi.

    - To, proszę pana, powód wszystkich zniszczeń w ambulatorium – westchnął lekarz. – Musimy usunąć tę płytkę, żeby laboranci mogli ją zbadać. Komandorze Berak, proszę się dobrze przyjrzeć. Patrzy pan właśnie na coś, co najprawdopodobniej zawiera pierwiastek 201.

    - Mam jedno pytanie doktorze. – Wolkanin wyciągnął swój trykoder. – Dlaczego nie udało się wcześniej ustalić, że w mózgu pacjentki znajduje się ciało obce?

    - To pro… pro… proste panie Be… Be… Berak – wtrącił Waymouth. – Pa…pa… pański trykoder działa naj… naj… najpewniej w innej często… częstotliwości.

    - Czyli mam rozumieć, że wszelkiego typu trykodery nie wykrywają go?

    - Ża… żadne.

    - Dlaczego jednak nie uległy zniszczeniu, jak bio-łóżko?

    - Dział… działanie tego pier… pier… pierwiastka dalej po… po…pozostaje ta…tajemnicą.

    - Ponadto, i z tym pewnie pan, podporuczniku, się ze mną zgodzi – zaczął Campbell. – nasz eksperyment powiódł się tylko dzięki promieniowaniu X. Roentgen swój wynalazek opatentował w XIX wieku. Jest to archaiczna aparatura, a przez to niesamowicie prosta. Dzięki temu o wiele odporniejsza na uszkodzenia niż to, czym dysponujemy dzisiaj. W XIX, a później w XX wieku nie wiedziano, ba! nie podejrzewano nawet, istnienia pierwiastka 201.

    - Co teraz? – zapytała się dziewczyna, która do tej pory przysłuchiwała się niezrozumiałemu bełkotowi lekarza.

    - Ta płytka w pani głowie. – Campbell wskazał monitor. – Prawdopodobnie to właśnie ona powoduje u pani amnezję, bo naciska na odpowiedzialny za pamięć ośrodek w mózgu.

    - Możecie to usunąć?

    - Tak. To znaczy tak mi się wydaje. Problem polega na tym, że według naszych przypuszczeń, to ciało obce stoi za wcześniejszą awarią bio-łóżka. Nie możemy ryzykować kolejnej próby. To byłoby niebezpieczne zarówno dla pani, jak i dla reszty załogi – wyjaśnił lekarz. – Poprzednim razem obeszło się bez ofiar. Nie mogę pani zagwarantować, że teraz też nam się poszczęści. Nie. Tego zrobić nie możemy.

    - Co pan zatem proponuje?

    - Zrobimy to w tradycyjny sposób – odparł mężczyzna. – Otworzymy pani czaszkę, znajdziemy ciało obce i spróbujemy je usunąć. To jedyna opcja, jaką mogę pani zaproponować – dodał widząc, że dziewczyna pobladła. – Proszę się nie obawiać, to jedynie brzmi bardzo poważnie, a tak naprawdę ten zabieg jest bardzo prosty. Najpierw panią uśpimy, ogolimy pani głowę, zrobimy niewielkie nacięcie dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się płytka. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeszcze tego wieczoru zje pani kolację w mesie. Potrzebuję jedynie pani zgody.

    - W porządku.

    Campbell uśmiechał się do siebie. Taka okazja zdarzała się bardzo rzadko. Miał teraz w rękach świetny materiał na artykuł i nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Żałował jedynie, że dziewczyna nie okazała się być obcym gatunkiem. Ale może to nawet lepiej. Kto by pomyślał, że ludzki organizm jest zdolny do takich rzeczy?! Szybko wyprosił wszystkich zgromadzonych w ambulatorium obserwatorów i rozpoczął przygotowania do operacji.

    - Proszę się odprężyć – powiedział do dziewczyny. – Niedługo pani zaśnie.

    Kazał pielęgniarkom przygotować pacjentkę do operacji, a sam poszedł się przebrać, do przyległej sali operacyjnej, szatni. Układał już w głowie pierwszy akapit swojej pracy, jednocześnie ubierając jaskrawo-pomarańczowy strój operacyjny. Gdy był niemal gotowy, do szatni wbiegła jedna z sióstr.

    - Proszę pana! Niech pan to lepiej zobaczy!

    - O co chodzi? – powiedział stając w drzwiach sali operacyjnej. – Co się stało?

    - Niech pan spojrzy!

    Pielęgniarka wskazała na ogoloną głowę kobiety. Na ten widok Campbell zbladł.

    - Kapitanie! - Lekarz klepnął komunikator na piersi. - Proszę natychmiaść przyjść do ambulatorium!

Viewing 4 posts - 1 through 4 (of 4 total)
  • You must be logged in to reply to this topic.
searchclosebars linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram