Forum › Fandom › Opowiadania › Pojedyncze opowiadania › Projekt "Złota Gwiazda"
Opowiadanie może być rozpowszechniane bez zgody autora tak długo jak nie pobiera się za to żadnych opłat ani nie ponosi innych korzyści materialnych.
PROJEKT „ZŁOTA GWIAZDA”
Drodzy Rodzice,
Pamiętam. Miałam wtedy jakieś dziesięć lat, szczerbę w dolnej szczęce, dwóch starszych braci i Was. Mój świat zaczynał się na pomalowanym na różowo, niewielkim pokoiku na piętrze jednorodzinnego domu. Ciągnął się przez zalesioną ulicę, aż do placu zabaw, na którym stały zardzewiałe huśtawki i piaskownica. Kończył się gwałtownie na szkole podstawowej numer 3, gdzie codziennie woziłeś mnie, Tato, z Mateuszem. Mateusz był ode mnie starszy o cztery lata, dwa miesiące i sześć dni. Widzisz, nie zapomniałam! Chodził już do gimnazjum. Irytowało go, że musi jeździć do szkoły z Tobą i młodszą siostrą. Chciał jak Kuba jeździć sam autobusem. Mieszkaliśmy na obrzeżach dużego miasta, więc uważałeś, że wygodniej by było, jeśli Mati – jak go nazywałeś – będzie mógł pospać sobie dłużej, a nie tłuc się pierwszym autobusem o 5:45, żeby zdążyć do szkoły na 8. I mamrocząc coś o „trudnym wieku” każdorazowo mu odmawiałeś, a Mati za każdym razem powtarzał Ci, że nie jest już dzieckiem. Natomiast Kuba dostał się do najlepszego liceum w województwie. Chciał zostać lekarzem. Miał nawet prawdziwy stetoskop, kupiony za pieniądze od babci, które dostał na urodziny. Mamo byłaś z niego taka dumna! Tato, Ty zresztą też. Wszyscy byliśmy. Nawet ja. Czasem sobie wyobrażam, że właśnie tak potoczyło się Wasze życie. Kuba został lekarzem. Mati, ze swoją tendencją do stawiania na swoim, prawnikiem. Tak byście się cieszyli. Moi bracia pewnie się ożenili, mieli dzieci. Potem wnuki. Życie toczyło się dalej. Tak bym przynajmniej chciała.
Nie widziałam Was od ponad dziesięciu lat. Wy nie mieliście kontaktu ode mnie przez całe swoje życie, aż do teraz. Nie wiem czy uda mi się odpowiednio wymierzyć czas otrzymania wiadomości, ale postaram się poprawnie wprowadzić wykres trajektorii temporalnej, więc się nie martwcie. Sama nie muszę niczego obliczać.
Słyszałam, że w Nowym Ontario żyje pra-pra-pra-wnuczka Kuby, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, żeby się z nią zobaczyć. Ma dziewięćdziesiąt osiem lat i trudno byłoby jej zaakceptować posiadanie ciotki młodszej od niej o siedemdziesiąt cztery lata. Co więcej ta staruszka pewnie zupełnie nie zdaje sobie sprawy z naszego pokrewieństwa. Większość ludzi w dzisiejszych czasach po prostu nie myśli o przeszłości. To, co było jest nieważne, to, co będzie niewiadome, istotne jest to, co trwa teraz. Całkiem zgrabna filozofia.
Proszę, wybaczcie mi chaotyczność mojego listu. Przez czternaście lat szukałam sposobu, by móc się z Wami skontaktować. Wiele się w międzyczasie wydarzyło i nie wiem, od czego zacząć. Może zacznę od początku.
Pamiętam. Miałam wtedy jakieś dziesięć lat, zaczął mi się wyrzynać ząb w dolnej szczęce, nie miałam rodziny. Siedziałam zapłakana pośrodku śnieżnobiałego pokoju w kształcie kuli. Nie było tam okien ani drzwi. W ustach czułam słony smak łez i smarków. Byłam przerażona. Przecież wieczorem kładłam się spać w swoim łóżku! Mamo, przyszłaś powiedzieć mi „Dobranoc”. Z salonu na parterze dochodził do mnie przytłumiony głos telewizora. Bracia kłócili się o to, kto pierwszy powinien pójść do łazienki. Zasnęłam. Obudziło mnie jaskrawe światło i zimno. Nie miałam na sobie kołdry. Początkowo myślałam, że to już rano i tata budzi mnie do szkoły. Często tak robiłeś, jak nie mogłam wstać. Ściągałeś ze mnie kołdrę i czekałeś aż się przebudzę. Tym razem jednak nie słyszałam Twojego głosu. Z kuchni nie dochodził zapach śniadania. Powoli otworzyłam oczy. Oprócz wygiętych, jaskrawobiałych ścian wokół mnie nie było nic. Absolutnie nic. Zawołałam Was. Potem Kubę i Mateusza. Odpowiedziała mi cisza. Zupełna cisza. Do pokoju nie docierał najmniejszy dźwięk z zewnątrz. Byłam tak przestraszona, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że płaczę. Zorientowałam się, że mam mokre policzki dopiero, kiedy łzy zaczęły kapać mi na ręce. Przesiąkły przez moją różową piżamkę. Nie chciały przestać płynąć.
Nie wiem ile czasu kazali mi czekać w tym dziwnym pokoju. Może to były minuty, może godziny. Nie wiem. Przez cały czas płakałam. Straciłam poczucie czasu. W końcu to usłyszałam. Jak teraz o tym myślę, przypomina mi to dźwięk wypuszczania powietrza z dętki od roweru. Tato, pamiętasz jak z Mateuszem staraliście się napompować koła od roweru po zimie? To właśnie był taki odgłos. Syknięcie. Wydawało mi się, że trwa całą wieczność. Potem okazało się, że było to zaledwie kilka sekund. Nie wiedziałam, co to. Chciałam podejść i sprawdzić, ale moje powieki zrobiły się takie ciężkie…
Ocknęłam się na twardym łóżku. Ostre światło, lampy zawieszonej nade mną, świeciło mi prosto w twarz. Nic nie byłam w stanie dostrzec. Nie mogłam poruszyć ani głową, ani żadną inną częścią ciała. Widziałam tylko to światło i słyszałam głosy. W jakiś sposób rozumiałam, co mówili, choć nie porozumiewali się w języku polskim, a w jakimś azjatyckim dialekcie. Potem dowiedziałam się, że to mandaryński.
„Jak mogliście się tak pomylić!” – krzyczała jakaś kobieta. W odpowiedzi usłyszałam wyszeptane tłumaczenie, zbyt ciche, bym mogła je zrozumieć. Należało do mężczyzny, który zajął się potem moim wychowaniem. Nazywał się Xiam i zmarł rok temu. Ale wrócę do tego później.
Słyszałam jak kobieta wyzywa Xiama od idiotów. Potem zwróciła się do mnie, najpewniej myśląc, że w dalszym ciągu jestem nieprzytomna: „I co teraz z tobą, biedaczko, będzie?”.
Kobieta nazywała się Mai Wong. Pochodziła z Francji. Była odpowiedzialna za „Projekt Złotej Gwiazdy”, którego stałam się ofiarą. Sam projekt, był chyba jedyną inicjatywą rządu o charakterze czysto archeologicznym. Przynajmniej ja o żadnej innej nie słyszałam.
Mai pochyliła się nade mną, zasłaniając na chwilę lampę. Nie widziałam jej twarzy. Ale oczy przestały mi łzawić od nadmiaru światła. Długie włosy kobiety pachniały jaśminem. Do tej pory pamiętam te wszystkie szczegóły. Zapach jej włosów, zmieszany z nieuchwytną wonią sterylnego pomieszczenia. Przypomniał mi się wtedy pierwszy dzień szkoły. Mamo, zaprowadziłaś mnie do klasy. Usiadłaś z tyłu razem z innymi rodzicami, a ręką wskazałaś mi wolne miejsce w pierwszej ławce. Nauczycielka mówiła, czego będziemy się uczyć w pierwszej klasie. Na każdej ławce stał soczek pomarańczowy. Taki w kartoniku z rurką. I nieświeże ciastko, które tylko nadgryzłam. Potem, jak pani skończyła mówić, a dzieci zjadły ciastka i wypiły soczek, wracałyśmy do domu i milczałyśmy. Do samochodu miałyśmy jeszcze spory kawałek. Chciałaś mnie wziąć za rękę, ale wyrwałam się i zaczęłam biec. Pozwoliłaś mi oddalić się na pewną odległość, a potem mnie zawołałaś. Odwróciłam się. Właśnie wtedy się wywróciłam. Skręciłam sobie kostkę. Zawiozłaś mnie do lekarza. Nastawił mi nogę. W sali zabiegowej pachniało zupełnie tak, jak w pokoju, w którym Mai pochylała się nade mną.
Mai dała mi jakiś zastrzyk. Nie wiem, co to było. Sam zastrzyk nie bolał. Teraz prawie nic nie boli. Chyba, że ktoś bardzo chce, żeby Was coś zabolało. Po zastrzyku znowu zasnęłam.
Już więcej nie widziałam Mai. Prawdopodobnie rząd dowiedział się o mnie, choć Xiam bardzo chciał ukryć moje istnienie. Przez pierwsze dwa lata nie wypuszczał mnie ze swojego mieszkania w stacji badawczej. Nie było to duże mieszkanie. Dwa pokoje, coś na wzór łazienki. Kuchni nie było. Xiam przynosił jedzenie do mojego pokoju. Odstąpił mi swoją sypialnie, a sam spał na małej, niewygodnej kanapie.
Mai znikła dwa dni po moim pojawieniu się. „Projekt Złotej Gwiazdy” został oficjalnie zamknięty, a ja zostałam z czterdziestodwuletnim kawalerem, który nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci.
Wieczorami Xiam opowiadał mi o Projekcie. Dziwnie się tego słuchało. Do tej pory niewiele z tego rozumiem, ale postaram się Wam to jak najlepiej wytłumaczyć. „Złota Gwiazda” polegała na czymś w rodzaju podróży w czasie. Na początku XXII wieku jakiś naukowiec, chyba Chi Loo Ghon, odkrył sposób, w jaki można „odzyskiwać” przedmioty z dalekiej przeszłości. Na początku rząd wcale się tym nie interesował, prawdę powiedziawszy był bardzo zaniepokojony wynalazkiem profesora Ghona. Nie mówi się o tym otwarcie, ale jakiś czas po swojej prezentacji w Pekinie, Ghon zniknął. Więcej nie pojawił się w swoim rodzinnym Rzymie, ani na Uniwersytecie w Oxfordzie, gdzie obejmował katedrę fizyki temporalnej. Profesora nie było, za to w muzeach zaczęły się pojawiać się stare monety z dynastii Shang, wazy z dynastii Ming, czy czczony przez lud i rząd mundur Mao Zedonga. Był rok 2187.Ruszył „Projekt Złotej Gwiazdy”, na którego czele stała Mai Wong. Świetnie zapowiadający się, młody doktor. Doskonale znała prace profesora Ghona. Moje pojawienie się kosztowało ją nie tylko stopień naukowy, ale prawdopodobnie i życie.
Xiam wyjaśnił mi, że moje pojawienie się w Sali Odbiorów było czystym przypadkiem. Błędem w obliczeniach. Naukowcy „Złotej Gwiazdy” chcieli odzyskać kopię traktatu pokojowego podpisanego pod koniec XXI wieku. Traktat sygnowany przez pierwszego Przewodniczącego Nowej Chińskiej Republiki Ludowej, był podwaliną współczesnego mi społeczeństwa, osią myśli i nastrojów panujących na Ziemi. Oryginał spłonął wraz z Zakazanym Miastem podczas wielkiego pożaru w 2102 roku. Odzyskanie dokumentu miało być zwieńczeniem pięćdziesięciu ośmiu lat badań zespołu „Złotej Gwiazdy”. W zamian dostali mnie.
Xiam wychowywał mnie najlepiej jak umiał. Dwa lata spędziłam spoglądając na Ziemię z orbitalnej stacji badawczej, przez wielkie okno w moim pokoju. I Xiam starał się mnie uczyć. Po kilku miesiącach rozpoznawałam już niektóre znaki w nieskończonym chińskim alfabecie, choć słowo alfabet nie do końca oddaje naturę tego pisma. Mój nauczyciel nie należał do cierpliwych. Pieklił się i niemal krzyczał, gdy popełniałam jakiś błąd. Tato, pamiętasz, jak starałeś się mnie nauczyć podstaw angielskiego? On był znacznie gorszy. Nie przyjmował do wiadomości tego, że ktoś może nie mieć talentu do języków obcych. Od podniesienia głosu powstrzymywało go jedynie to, że ktoś mógłby go usłyszeć, a wtedy… ani on ani ja woleliśmy o tym nie myśleć.
Po dwóch latach sprawa klęski „Złotej Gwiazdy” przycichła. Rząd wydał oświadczenie, że coś takiego w ogóle nie istniało. Xiam postanowił wysłać mnie do szkoły. Miałam dwanaście lat, znałam podstawy chińskiego, ciut lepiej dialekt mandaryński, nie miałam zielonego pojęcia o fizyce kwantowej. Szkoła uznała, że jestem opóźniona w rozwoju i nie widzi sensu dla mojego dalszego kształcenia. Kiedyś z mamą oglądałyśmy program o szkołach specjalnych, pamiętasz mamo? Tutaj nie ma czegoś takiego. Kiedy uznają cię za „niezdolną do pobierania nauki” w takim samym tempie jak reszta uczniów, jesteś spychana na margines. Nie masz prawa się kształcić. Dobrze, że miałam Xiama.
Przez kilka lat starał się znaleźć sposób, żeby odesłać mnie z powrotem. Gdy miałam piętnaście lat dowiedział się w końcu, że procedura taka zakończyłaby się moją śmiercią. Przestaliśmy próbować.
W międzyczasie poznałam Li Chong Wona. Syna wysoko postawionego dygnitarza. Poprosił mnie o rękę. Ja – piętnastoletnia, uznana za upośledzoną, dziewczyna. Przybrana córka zniesławionego naukowca. On – dobrze wykształcony, trzydziestoletni prawnik. Xiam uznał to za gwiazdę z nieba. Pobraliśmy się w listopadzie 2195 roku. Rok później niemal o tej samej porze stałam w drzwiach mieszkania Xiama w czarnej sukience i z jedną walizką. Li Chong Won zginął w „wypadku” podczas wchodzenia jego prywatnego promu kosmicznego do atmosfery. Nie czułam smutku. Nie kochałam go. Byłam po prostu lekko zdezorientowana jego nagłym zniknięciem. Powiedziałam Xiamowi, żeby do mnie przywykł, bo więcej nie wyjdę za mąż. Zostanę z nim, czy mu się to podoba czy nie. On nic nie odpowiedział, tylko uchylił szerzej drzwi.
Więcej nie rozmawialiśmy o mojej przyszłości. Tu, w Nowej Chińskiej Republice Ludowej, czy tam z Wami. Zamknęliśmy tamten rozdział, a nasze życie zaczęło się powoli układać. Pilnie uczyłam się chińskiego. W maju 2200 roku w końcu znalazłam pracę, gdzie w ogóle nie wymagano wykształcenia. Byłam operatorką „podajki”, jak potocznie nazywano mechanicznego kelnera w restauracji Tysiąc Smaków. W zasadzie była to podła jadłodajnia i płacili marne pięć yuanów za godzinę, ale przynajmniej miałam, co robić z czasem. Sama praca była nużąca. Wystarczyło wcisnąć odpowiedni przycisk, a „podajka” wszystko robiła sama.
Tak upływało nam życie. Xiam dorabiał w laboratorium, wykonując te prace, których nie chcieli wykonywać naukowcy o lepszej reputacji. Ja pracowałam w Tysiącu Smakach. Nie podejmowaliśmy tematu „Złotej Gwiazdy”, aż do moich dwudziestych trzecich urodzin. Xiam nie lubił uroczystości. Czy to państwowych, czy rodzinnych. Niewiele mówiąc wręczył mi po prostu magnetyczny klucz i kopertę. „Otwórz po mojej śmierci”. To były jego całe życzenia. Nie musiałam długo czekać, w grudniu 2203 roku zmarł na zawał serca. Zasnął zwyczajnie na kanapie. Więcej się nie obudził. Nie zdążyłam mu nawet podziękować.
Urządziłam mu cichy pogrzeb. Byłam tylko ja i urzędnik, podpisujący akt zgonu. U nas nie ma religii, nie ma rytuałów, chyba że państwowe. Jego ciało zostało skremowane. Prochy rozsypane w przestrzeni kosmicznej.
Gdy wróciłam do domu otwarłam kopertę. Na niewielkim skrawku papieru znalazłam adres, wzór fizyczny i wyjaśnienie, co mam z nim zrobić. Poczciwy, stary Xiam, w ten sposób pozwolił mi się skontaktować z Wami. Miałam napisać list. Nie ważne, jak długi i wysłać go w podobny sposób, w jaki ja zostałam przywołana.
Proszę, nie martwcie się o mnie. Poradzę sobie. Mam swoją pracę. Mam oszczędności, które zostawił mi Xiam. Przeżyję. Chciałam tylko Wam powiedzieć, jak bardzo za Wami tęsknię!
Bardzo Was Kocham,
Ania,
Nowa Chińska Republika Ludowa, Styczeń 2204 roku.
***
- Tak, mamo już po pogrzebie. – powiedziała ciemnowłosa kobieta, wychodząc z samochodu. – Tak, Jakub jest załamany. Mamo, on w jednej chwili stracił i brata i rodziców. Wiem, mamo, jestem jego żoną – mówiła odwracając się od drzwiczek, i jednym szybkim, pełnym irytacji ruchem wyłączając telefon komórkowy. Nieśmiało pomachała w stronę mężczyzny stojącego w drzwiach domu.
- Mama? – wypowiadając to słowo twarz Jakuba przybrała dziwny wyraz.
- Tak – westchnęła kobieta. – Wejdź do środka, zrobię ci drinka.
Weszli do kuchni. Kobieta otworzyła szafkę i wyciągnęła dwie szklanki z cienkiego, łatwo tłukącego się szkła. Sięgnęła po lód do zamrażarki i w złotej obrączce na prawej ręce odbił się promień słońca. Wyjmowała lód z foremki, gdy jej wzrok padł na kopertę leżącą na blacie obok lodówki.
- Co to jest? – zapytała.
- Nie wiem. Zobacz. Leżało na wycieraczce.
- Adresowane do twoich rodziców.
Twarz mężczyzny stężała.
- Wyrzuć – syknął. – Albo lepiej spal!
- Nie chcesz wiedzieć, co jest w środku?
- Nie! – wrzasnął – Spal to do cholery!
Kobieta posłusznie wyciągnęła z kieszeni zapalniczkę i podpaliła list.
KONIEC
Żadnej krytyki nie będzie.Podoba mi się i tyle. Pomyślałam na początku: Kolejny fanfick...dobra przeczytam, jak mi się nie spodoba to po prostu nie dokończę i nie zostawię śladu. Ale mi się spodobało i nie zauważyłam jak szybko przeczytałam całość. Bardzo fajne opowiadanie. Naprawdę.Ciocia Manul chwali.
Dziękować, dziękować, Ciociu 🙂