Forum Fandom Opowiadania Ingrimi

Ingrimi

Viewing 2 posts - 1 through 2 (of 2 total)
  • Author
    Posts
  • Silver Phoenix
    Participant
    #3859

    Ingrimi

    - Jak zwykle… Wszystko na mojej głowie – wycedził Mark Dawson, główny inżynier USS Alabama. Leżał w tunelu serwisowym w bardzo niewygodnej pozycji. Obie ręce zanurzył w plątaninie przewodów. Jeden z nich trzymał w zębach, przez co wypowiedziane zdanie zabrzmiało dość niewyraźnie.

    Już od dłuższego czasu starał się naprawić zerwane połączenia. Westchnął. Okręt miał swoje lata i było to od dawna odczuwalne. Nie było praktycznie dnia bez jakiejś usterki. Na szczęście wszystko to były drobne zdarzenia. Żadne z nich nie pociągnęło za sobą ofiar śmiertelnych.

    Jeszcze.

    Nie zmieniało to jednak faktu, iż Dawson nie był zbytnio szczęśliwy. Zgadywanie „a cóż to dzisiaj trafi szlag” nie było jego ulubioną zabawą.

    Mimo to inżynier cały czas pamiętał o tym, że Gwiezdna Flota była osłabiona po świeżo zakończonej wojnie z Dominium. Pewnie, stocznie powoli łatały ubytki – wszystko to jednak było za mało i za wolno. Tak miało być jeszcze przez kilka ładnych lat…

    A loty zaopatrzeniowe dla kolonii, misje kartograficzne, czasem akcje policyjne – żadnego z obowiązków Floty nie można było odłożyć na później. Dlatego też przywracano do służby okręty, których miejsce powinno być raczej w starym wydaniu zestawienia jednostek – ot choćby w takim Jane’s 2365… Oraz te, których wprowadzenie do służby okazało się co najmniej nieprzemyślane.

    Niestety, dla potężnej niegdyś Gwiezdnej Floty nastały ciężkie czasy.

    Wszyscy pocieszali się jednak, że to tylko tymczasowo.

    - Prowizorki zawsze trwają najdłużej – parsknął Mark na wspomnienie obecnej sytuacji. USS Alabama była tego najlepszym przykładem. Okręt klasy Cheyenne nigdy nie był ostatnim krzykiem techniki. Dziesięć lat w rezerwie też mu zbyt dobrze nie posłużyło. A jeśli dodać do tego nowe trendy w kierunku opancerzenia, osłon i broni… No cóż.

    Inżynier pokręcił głową i skupił się na pracy.

    - Argh! – krzyknął nagle. Wyciągnął prawą rękę. Jeden z końców przewodów okazał się być ostry niczym staroświecki skalpel. Z dłoni leciała krew. Dawson zacisnął usta i czekał. Krew bardzo szybko zakrzepła. Jeszcze chwila… Po przecięciu nie został nawet ślad. Człowiek skontrolował tricorderem przepływ energii w przewodach. Usatysfakcjonowany rozpoczął podróż w kierunku najbliższego wyjścia z tunelu. Po paru minutach zeskoczył na pokład, prostując się. Mimo tego, że miał zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, nie oceniał tuneli serwisowych jako komfortowych. Nic dziwnego. Dość często zajmował się ćwiczeniami fizycznymi, które nie pozostały bez śladu.

    Klepnął komunikator.

    - Dawson do mostka. Awaria usunięta.

    - Dobra robota, poruczniku – z komunikatora dobiegł głos Kathleen Alwerse dowodzącej jednostką.

    - Żadnych nowych problemów? – spytał inżynier.

    - Żadnych. Zdaje się, że zasłużył pan na odpoczynek.

    - Na tym okręcie często zdarza się wachta z nadgodzinami – zażartował Dawson.

    - Taka służba – skwitowała Alwerse. - Nie powinno to jednak wchodzić nam w nawyk. Za sześć godzin będziemy na miejscu. Niech pan złapie trochę snu.

    - Tak jest. Dawson out – mężczyzna rozłączył się, po czym ruszył wolnym krokiem w kierunku swojej kajuty.

    Kabina inżyniera wyglądała, jakby nikt w niej nie mieszkał. Na łóżku, na stoliku, na żadnej z szafek nie leżał choćby jeden osobisty drobiazg.

    Dawsonowi to nie przeszkadzało. Zajrzał pod koję i skinął z zadowoleniem głową. Położył się, po czym przymknął oczy.

    Dokładnie sześć godzin później Alabama zacumowała przy orbitalnej stacji przeładunkowej. Sekcja inżynieryjna miała pełne ręce roboty. Połowa opróżniała ładownię Cheyenne’a, połowa zaś pomagała obsłudze stacji w rozmieszczeniu dostawy.

    Mark sterował właśnie platformą antygrawitacyjną, kiedy poczuł jeżące się na karku włosy. Rozejrzał się dyskretnie. Jego uwagę przyciągnął wysoki mężczyzna w cywilnym stroju. Tamten również się rozglądał.

    Ich spojrzenia spotkały się. Cywil uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem. Ruszył w kierunku inżyniera.

    - Jestem Thall Ingrimi – przedstawił się. – Chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się spotkać.

    - Na pewno nie – poprawił go porucznik. – Mark Dawson.

    - Teksańczyk – mruknął do siebie Ingrimi. – To spotkanie zaczyna być interesujące. Chętnie kontynuowałbym je w nieco bardziej… Kameralnej atmosferze. Co pan na to?

    - Kiedy?

    - Za dwie godziny. W magazynie na dolnym pokładzie.

    Inżynier skinął głową.

    - Będę.

    Ingrimi oddalił się. Dawson popatrzył za nim w zamyśleniu.

    Drzwi do magazynu rozsunęły się z sykiem. Inżynier wśliznął się do środka. Rozejrzał się. Pod przeciwległą ścianą stał Thall. Trzymał w ręku bogato zdobiony dwuręczny miecz.

    - Tutaj nikt nie będzie nam przeszkadzał – odezwał się.

    - To prawda – Dawson bez pośpiechu rozwinął podłużne zawiniątko, jakie ze sobą przyniósł. Klinga bastarda błysnęła posępnie w sztucznym świetle.

    Mężczyźni zbliżyli się bez pośpiechu do środka pomieszczenia. Przybrali pozycje bojowe.

    Thall zaatakował pierwszy. Potężne uderzenie omal nie przewróciło Dawsona. Inżynier pozbierał się szybko i wyprowadził poprzeczne cięcie. Ingrimi odskoczył miękko. Uniósł klingę i pociągnął nią ukośnie w dół. Mark zastawił się. Z obu mieczy poleciały iskry.

    Cios, unik, cios, blok, cios, odskok… Walczyli w milczeniu, czyhając na najdrobniejszy błąd przeciwnika. Jedynymi dźwiękami, mącącymi ciszę magazynu, były ich przyspieszone oddechy oraz szczęk ostrzy.

    W pewnej chwili Dawson źle ustawił miecz. Zablokował cięcie Thalla, ale uderzenie wytrąciło mu broń z ręki.

    - Ha! – z triumfalnym okrzykiem Ingrimi wymierzył cios w głowę inżyniera. Mark przetoczył się miękko po podłodze. Klinga musnęła lekko jego krótko ścięte włosy. Dawson natychmiast stanął na nogi.

    Impet ataku oraz ciężar miecza sprawiły, że Thall nie był w stanie zatrzymać raz wyprowadzonego ataku. Inżynier wykorzystał to. Wyprowadził silne kopnięcie w bok przeciwnika, po czym jedną ręką chwycił przegub zaskoczonego Ingrimiego, a drugą uderzył dokładnie w jego łokieć. Rozległ się trzask. Ręka Thalla zwisła bezwładnie. Mark doskoczył do bastarda. Ingrimi próbował się zasłonić, ale Dawson odtrącił pogardliwie jego klingę. Uderzył z zamachem, odcinając głowę przeciwnika od tułowia.

    Bezgłowe ciało przewróciło się na podłogę.

    - Na końcu może pozostać tylko jeden – wyszeptał inżynier. Czekał.

    Przez martwe ciało zaczęły przebiegać wyładowania elektryczne. Oplotły ciało Dawsona.

    Jarzeniówki pękały z trzaskiem. Z instalacji magazynu sypały się iskry.

    Mark czuł, jak przejmuje energię życiową oraz wspomnienia Ingrimiego. Miał wrażenie, ze przez jego ciało przepuszczono prąd o wysokim napięciu. Z jego ust wydarł się krzyk.

    W końcu wszystko się uspokoiło. Wyczerpany Dawson opadł na kolana. Niepewną dłonią wyciągnął małe urządzenie elektroniczne i wdusił przycisk.

    Pomieszczenie magazynu rozświetlił charakterystyczny błysk teleportacji. Zarówno inżynier jak i ciało jego przeciwnika zniknęli.

    Dawson schował miecz pod koję. Nie obawiał się konsekwencji swego czynu. Sensory stacji ogłupiały od wyładowań i dotąd nie doszły do siebie, zaś w sensorach Cheyenne’a dawno już wprowadził modyfikacje, umożliwiające mu niespostrzeżony powrót na pokład. Ciało? Ciało w postaci wiązki energii zostało wysłane donikąd. Jedynymi śladami były zniszczenia w magazynie, ale nikt nie miał najmniejszego powodu, by wiązać je z pobytem Alabamy.

    Mark uśmiechnął się. Wiele rzeczy uległo zmianie na lepsze od czasów bitwy o Alamo.

    Niestety, nie wszystkie. Kilka lat po Pierwszym Kontakcie okazało się, że o Nagrodę walczą nie tylko ludzie… Inżynier zastanawiał się, kto będzie jego następnym przeciwnikiem. Klingon? Volkan? Może Romulanin? Nie wiedział.

    Wzruszył ramionami. Dowie się prędzej czy później…

    - Alwerse do Dawsona - ożył komunikator.

    - Słucham, pani kapitan.

    - Proszę się stawić na mostku. Za chwilę odbijamy.

    - Już idę.

    Inżynier opuścił kabinę. Kilka minut później USS Alabama ruszyła w dalszą drogę.

    Silver Phoenix
    Participant
    #59212

    Indianapolis

    Okręt klasy Cheyenne przemierzał przestrzeń. Kilka minut temu jego załoga skończyła pracę związaną z pomiarami w systemie Trikolt.

    Sam system składał się z trzech planet. Jedna z nich nadawała się do zamieszkania, ale ponieważ nie było w pobliżu żadnej Bazy Gwiezdnej, w razie problemów ewentualni koloniści nie mogliby liczyć na szybkie wsparcie Floty. To oznaczało, że projekt wędruje na razie do szuflady.

    Federacja zaczęła w końcu wyciągać wnioski…

    Wysoka Murzynka w średnim wieku siedziała spokojnie w fotelu kapitana. Przeglądała padd’a z raportami technicznymi. Długie, ciemne włosy spływały łagodnie na jej ramiona.

    - Wszystko sprawdzone – dobiegło nagle z komunikatora.

    - I jak to wygląda, poruczniku? – ożywiła się kobieta.

    - Powinno wytrzymać do wizyty w najbliższej bazie, pani kapitan. Oczywiście, jeśli zacznie pani popędzać Alabamę jak dziką świnię, w ogóle nie mogę za nic ręczyć.

    - Panie Dawson, a kiedy ostatni raz zrobiłam cos takiego? – Alwerse uśmiechnęła się lekko.

    - Osiem dni, sześć godzin i cztery minuty temu – odpowiedział precyzyjnie inżynier.

    - Nie bądźmy drobiazgowi… Wezmę pańska sugestię pod uwagę. Alwerse out – Murzynka rozłączyła się. Pokręciła głową w rozbawieniu.

    - Kurs na Bazę Gwiezdną 154. Warp 5.

    - Współrzędne i prędkość wprowadzone – odpowiedział sternik, młokos świeżo po Akademii.

    - Start.

    Z charakterystycznym błyskiem światła okręt wszedł w warp.

    - Mostek do dowódcy – męski głos przerwał panującą w kabinie ciszę. Ciemnoskóra kobieta otworzyła niechętnie oczy. Tłumiąc ziewnięcie sięgnęła po komunikator.

    - Słucham, pierwszy.

    - Kodowana wiadomość ze Sztabu Floty.

    - Rozumiem. Przyjmę ją u siebie – Alwerse poczuła, jak senność gdzieś czmycha. Sięgnęła po szlafrok. Przewiązała pasek i podeszła do panelu komunikacyjnego. Wcisnęła przycisk.

    Na ekranie pojawił się człowiek w mundurze admirała Gwiezdnej Floty.

    - Witaj, Kathleen – skinął głową.

    - W czym mogę panu pomóc, admirale Drighart?

    - Alabama leci w tej chwili w kierunku Bazy 154, zgadza się?

    - Tak jest. Mamy kilka rzeczy do naprawy. Nie powinno nam to zająć więcej niż dobę.

    - Niech zajmie cztery dni – odparł admirał.

    - Słucham?

    - Alabama ma pozostać w doku przez cztery dni – powtórzył oficer.

    - Mogę spytać, dlaczego?

    - No cóż, powiem otwarcie. Od jakiegoś czasu na różnych stacjach i planetach giną oficerowie Floty oraz cywile. Znikają bez śladu. W każdym z tych przypadków znajdowaliśmy ślady po bardzo silnych wyładowaniach elektrycznych. I zawsze było to w pobliżu miejsca, gdzie ostatnio widziano zaginioną osobę. Póki co udało nam się wyśledzić jeden wspólny czynnik zewnętrzny. Zaginięcia oraz pojawienie się wyładowań występowały równocześnie z pobytem Twojego okrętu w danym miejscu.

    - Sądzi pan, że ktoś z załogi wie coś na ten temat?

    - Tego właśnie chcemy się dowiedzieć. Specjalny zespół śledczy leci już do Bazy 154. Niestety, będzie na miejscu cztery dni po waszym przybyciu. Stąd sugestia, żeby naprawy zajęły tyle czasu. Oczywiście nie muszę mówić, że sprawa jest ściśle tajna… To tyle – admirał zakończył połączenie.

    Alwerse patrzyła przez dłuższą chwilę na logo Gwiezdnej Floty.

    Nie podobało jej się to, co usłyszała. Nie miała jednak wyboru. Polecenie służbowe to polecenie służbowe…

    - Bez przesady, pani kapitan – Dawson machnął trzymanym w ręku padd’em. – Tutaj ma pani kopie wszystkich testów. Alabama jest w pełni sprawna. Naprawdę nie widzę sensu w zajmowaniu doku, który może przydać się w każdej chwili komuś innemu.

    - Dlatego to nie pan jest kapitanem, tylko ja – ucięła Kathleen. – Zostajemy tutaj jeszcze dwa dni. Proszę przeprowadzić jeszcze raz pełną diagnostykę.

    - Głupiego robota… - Mark odwrócił się, chcąc opuścić kabinę.

    - Słucham?

    - Nie, nic. Idę zająć się tymi testami…

    Okrętem targnął wstrząs. Światło przygasło i zmieniło barwę na czerwoną. Rozległ się jęk alarmu.

    - Co jest?! – kobieta minęła inżyniera i wypadła na mostek. – Raport!

    - Dziesięć minut temu na sąsiednim stanowisku zacumowała uszkodzona Akira. Przed chwilą eksplodowała jedna z jej gondol – pierwszy oficer pokazał na ekran.

    Faktycznie, jedna z gondol krążownika po prostu zniknęła. Plazma z uszkodzonych przewodów wylatywała w przestrzeń. Na pokładzie Akiry migotały światła, co sugerowało również uszkodzenie sieci energetycznej jednostki.

    Dawson bez słowa podszedł do konsoli oficera naukowego. Przebiegł palcami po klawiszach.

    - Niedobrze – stwierdził. – Bardzo niedobrze. Z jakiegoś powodu słabnie pole magnetyczne, izolujące antymaterię. Widocznie wybuch uszkodził systemy bezpieczeństwa. Jeśli pole będzie słabło w tym miejscu, za dziesięć minut nie będzie ani tego doku, ani nas.

    - Ich sekcja inżynieryjna na pewno sobie z tym poradzi – odpowiedziała Kathleen.

    - Nie sądzę. Brak oznak życia w maszynowni.

    - Jak to możliwe?

    - Powiem pani za chwilę – inżynier klepnął komunikator. – Dawson do transportera. Jedna osoba do zabrania bezpośrednio na pokład USS Indianapolis.

    - Chwileczkę… Współrzędne wprowadzone.

    - Transport!

    Sylwetka mężczyzny zdematerializowała się.

    Alwerse nie zdążyła niczego powiedzieć. Otrząsnęła się jednak szybko.

    - Zwolnić zaczepy magnetyczne!

    Na pokładzie Indianapolis panował rozgardiasz. Dawson przecisnął się do stojących przed wejściem do maszynowni osób.

    - Nie ma czasu, dlaczego tu sterczycie?!

    - Bo nie możemy tam wejść – odparł ponuro jakiś chorąży. – Coś się tam pali i jest bardzo wysoka temperatura. Systemy przeciwpożarowe nie działają. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli najdalej w minutę po wybuchu. Do tego zacięły się drzwi. Rozpoczęliśmy już ewakuację okrętu, ale nie możemy go wyprowadzić z doku, bo podczas eksplozji szlag trafił sterowanie z mostka. Jesteśmy uziemieni.

    Krążownikiem coś szarpnęło.

    - To akurat chyba się zmieniło… Dawson do Alabamy – inżynier klepnął komunikator.- Wzięliście Indianapolis na hol?

    - Zgadza się – odpowiedziała Alwerse. – Nie wiem, co pan chce zrobić, ale jeśli się to nie uda, przynajmniej okręt wybuchnie z dala od bazy.

    - Załogę też zabieracie?

    - Tak, do spółki z bazą. Transportery pracują pełną mocą.

    - Bardzo dobrze. A dacie radę przesłać mnie do ich maszynowni? Normalną drogą nie da się tam wejść.

    - Zwariował pan? Usmaży się pan tam, poruczniku!

    - No to się usmażę. Ale nie ma innego sposobu, żeby choćby spróbować uratować ten krążownik.

    - To wyrok śmierci!

    - Pani kapitan, prześlecie mnie czy nie?

    Murzynka westchnęła ciężko.

    - Prześlemy. Proszę się przygotować…

    W maszynowni panował półmrok. Oświetlenie awaryjne nigdy nie było zbyt efektywne, a dym redukował jego skuteczność do minimum.

    Dawson poczuł nieznośny żar. Poczuł się tak, jakby wszedł do rozgrzanego pieca. Jego mundur zaczynał powoli się topić.

    Inżynier zacisnął zęby. Skierował się w kierunku konsoli, odpowiadającej za rozdział mocy.

    Kręciło mu się w głowie. Dym z płonących elementów wyposażenia drapał w gardło.

    Chwycił się rogu stołu. Potrząsnął głową, chcąc odzyskać choć na chwilę jasność myśli.

    Zaczął wprowadzać polecenia.

    Jego skóra pokryła się bąblami od oparzeń. Coraz trudniej było mu złapać oddech. Umierał…

    … Nie po raz pierwszy. Dokończył sekwencję. Wcisnął ostatni klawisz i padł bez życia na podłogę.

    - Nie, to niemożliwe. Nigdy nie zdarzyło się coś takiego!

    - Zostaw nas samych, Beth.

    - Ale…

    - Beth, to nie prośba, to rozkaz.

    - Tak jest.

    Dawson otworzył oczy. Zobaczył oddalające się plecy lekarki z Alabamy.

    - Jak się pan czuje? – dobiegło z boku.

    Przekręcił głowę. Stojąca przy łóżku Alwerse miała poważną minę.

    - Będę żył – odparł.

    - No właśnie. A nie powinien pan. Był pan martwy ponad godzinę. Miał pan oparzenia trzeciego stopnia. Teraz nie ma po nich śladu. Beth jest w szoku. Zresztą… Ja również.

    - Nic na to nie poradzę – uśmiechnął się lekko inżynier. Usiadł na łóżku.

    - A może spróbuje pan to wyjaśnić?

    Dawson zamyślił się.

    - Nie wiem, czy jest sens. I tak mi pani nie uwierzy.

    - Proszę spróbować.

    - Wszystko zaczęło się dawno temu…

    - Zabrzmi to głupio, pewnie nawet bardzo, ale…Wierzę panu – powiedziała Kathleen po wysłuchaniu opowieści. – Wierzę tym bardziej, że to wyjaśnia kilka innych spraw. Sztab Floty powołał specjalny zespół śledczy. Zniknięcia tych osób nie pozostały niezauważone. Ktoś w końcu zauważył, że wspólnym mianownikiem jest nasz okręt i postanowił przesłuchać załogę. To, w połączeniu z raportem z incydentu na Indianapolis oraz badaniem mikrośladów na mieczu doprowadzi do ujawnienia pańskiej tajemnicy. Albo oskarżenia pana o morderstwo.

    - Co pani z tym zrobi? – inżynier był nieporuszony.

    - Mark… Ile czasu się znamy?

    - Dziesięć lat.

    - Dokładnie. Nigdy się na tobie nie zawiodłam. A poza tym jestem ci coś winna za to, co było na Ilianie.

    - Iliana to inna sprawa – zaprotestował Dawson.

    - Nie. Nie inna – Kathleen przeszła się tam i z powrotem po ambulatorium. W końcu podjęła decyzję.

    - Pakuj się.

    - Co?

    - Pakuj się. Za godzinę odbija klingoński frachtowiec. Jego kapitan jest winien mi przysługę. Zabierze cię, gdzie będziesz chciał.

    - Ryzykuje pani stanowiskiem – zauważył Mark.

    - Niezbyt. Kto mi udowodni, że nie opuściłeś jednostki bez mojej wiedzy? Poza tym mam znajomości, które mogą mi pomóc. Idź już.

    - Dziękuję – człowiek zerwał się z koi i opuścił ambulatorium.

    - To ja ci dziękuję. Ja – i załoga Indianapolis – szepnęła Alwerse.

Viewing 2 posts - 1 through 2 (of 2 total)
  • You must be logged in to reply to this topic.
searchclosebars linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram